Po licznych bojach, głównie z samym sobą, postanowiłem wymienić telefon. W końcu po czterech latach wiernej służby mój SE K300 ma chyba prawo do emerytury. tym bardziej, że zdarzało mu się zawiesić, a i mbooków nie czytał wszystkich. Swoją droga – mój poprzedni telefon, Alcatel OT 500, też miałem jakieś cztery lata. Jakaś tradycja?
Wierny marce – i pełen niechęci do “sprzętu budowlanego” z Finlandii, wierzący jednocześnie, że LG robi dobre lodówki, a Samsung telewizory, ale nie telefony – zacząłem szukać pośród Sony Ericssonów. Wahałem się pomiędzy modelami Naite i Elm. Oba całkiem fajne, oba zgrabne, oba przeczytałyby dowolnego mbooka. Ale ponieważ w tak zwanym “międzyczasie” Żona wymieniła również swój telefon na budowlaną Nokię 6303i – za podszeptem różnych życzliwych ludzi, też i ja zacząłem się przyglądać produktom z kraju nazwanego na cześć wódki. Zacząłem skromnie, od modelu 2700, aby prześlizgnąć się niepostrzeżenie do modelu 2710 (bo ma GPS). Wizja GPS (na zawsze darmowego w modelach Nokii) rozpaliła moją wyobraźnię do tego stopnia, że nawigacja satelitarna zaczęła mi się jawić jako obowiązkowe wyposażenie mojego przyszłego telefonu. Stąd pojawiła się w rozważaniach dotykowa (a przecież szukałem czegoś klasycznego!) 5230. Ale nie miała Wi-Fi, tak jak Elm… Na tapecie pojawił się model E52 – który niestety nieznacznie przekraczał mój budżet. Poszukiwania utknęły w martwym punkcie…
I wtedy zwróciłem swe oczy ku temu, co pociągało mnie od dawna. Telefony oparte na Androidzie. HTC, konkretnie (bo na SE z Androidem stanowczo nie było mnie stać, a LG czy Samsung robią pralki i radiomagnetofony…). Siostra z powodzeniem korzysta z Wildfire i sobie chwali system. Pomocą i radą przy wyborze służył mi też Tomek, posiadający Magica (wielkie dzięki!). Rzut oka do sklepów, na Allegro – i kupiłem HTC Tattoo.
Dziś poczta dostarczyła mi to cudeńko. Mam nadzieję, że nie będę miał problemów ze zrozumieniem instrukcji obsługi i wkrótce zacznę wykorzystywać wszystkie jego funkcje. A jest ich kilka – obowiązkowy GPS, przyjemne Wi-Fi, ekran dotykowy (jak szaleć, to szaleć…) no i Android ze swoim Marketem.
Tak więc trzymajcie kciuki, abym się nie zniechęcił na starcie:) A jak przyjrzę się telefonowi z bliska, to oczywiście napiszę o nim kilka rzeczowych słów na moim blogu z recenzjami.
Pamiętacie Marcina, synka mojej koleżanki z pracy? To do niego trafiły pieniądze z podatków od tych z moich Czytelników, którzy odpowiedzieli na mój styczniowy apel i przekazali 1% swojego podatku na subkonto Marcina w fundacji “Zdążyć z pomocą”. Dziś do mojej skrzynki dotarł list od owej koleżanki, który pozwolę sobie tu zamieścić w całości. W końcu jest to także list do Was.
Witajcie,
Zakończyła się akcja przekazywania 1% podatku przez urzędy skarbowe i księgowania darowizn w Fundacji. Z wielką radością i przyjemnością pragniemy Wam przekazać, że dzięki Waszym staraniom na subkoncie Marcina znalazło się ponad 5 tys. złotych. Straszliwie się z tych pieniędzy cieszymy, bo dzięki nim Marcin ma zagwarantowane kilka miesięcy terapii.
Chcemy je przeznaczyć na trening integracji sensorycznej, bo jest to w tej chwili jego największy problem.
Lista wpłat była baaaaardzo bardzo długa i bardzo chcielibyśmy wszystkim podziękować za gest i pamięć.
Każda z tych kwot bardzo nas cieszy i bardzo nam się przyda, ale równie ważna jest dla nas świadomość, jak wielu i jak cudownych mamy przyjaciół:-)
Biorąc pod uwagę liczbę wpłat, podejrzewamy, że nie wszystkich darczyńców znamy i nie możemy wszystkim podziękować osobiście. Jeśli przekazaliście naszą prośbę swoim znajomym lub krewnym, bardzo prosimy podziękujcie im w naszym imieniu. My nie mamy takiej możliwości, wiemy tylko z jakich urzędów skarbowych darowizny wpływały...
Pozdrawiamy i jeszcze raz bardzo dziękujemy - w imieniu własnym i Marcina
Lucyna i Tomek :-)
No cóż, nic nie dodaję do tego listu. Przeczytaliście, to wiecie:)
Mogę tylko nadmienić, że prawdopodobnie i w tym roku będzie możliwość wspomożenia Marcina poprzez 1% podatku… Miejcie to w pamięci!
Uwielbiam gadżety wszelkiej maści. Dodatki idealne – od spinek do mankietów z asem pik, po “wypasiony” telefon – rozpalają moją wyobraźnię. Mam na imię Bartek i jestem gadżeciarzem. Najwyraźniej widać to, zaglądając na moją listę życzeń – może nie umieszczam tam wszystkich możliwych gadżetów, ale sporo ich tam się znajdzie. Wprawdzie nie mam najnowszego smartfona (stary, dobry SE K 300 nadal działa), nie mam też lansiarskiego netbooka (jedyny przenośny komputer to służbowy), ale jak to mawia Wilq “chcieć to móc” i tej wiary się trzymam. Mieć to jedno, patrzeć z pożądaniem to drugie, a najzwyczajniej w świecie lubić – to trzecie i moje.
Taka karma.
Od jakiegoś czasu w głowie zalęgła mi się myśl o kolejnym gadżecie – który, co ciekawe, mógłby być nawet całkiem przydatny w moim codziennym życiu. Rok 2010 (a może 2011?) ma być rokiem tabletów. A skoro tak, to i ja postanowiłem, że może warto zobaczyć, z czym to się je.
Całe szaleństwo zaczęło się od wiadomej firmy z nadgryzionym jabłkiem i ich iPada. Wprawdzie to podobno tylko powiększony iPhone, ale miliony fanów Stefana i jego Jabłka oszalało ze szczęścia. Inni nie mogli być gorsi i natychmiast zapowiedzieli wypuszczenie swoich “iPad – killerów” (swoją drogą strasznie nam się zbrutalizował rynek, przynajmniej w warstwie nazewnictwa). Niestety, nie dla mnie te wszystkie zabawki – bo nie uśmiecha mi się (póki co) wydanie sporego kawałka miesięcznego budżetu na gadżet. Z łatwością natomiast wydałbym znacznie mniejszy kawałek moich zarobków na coś o zbliżonej (może nieco mniejszej) funkcjonalności.
I tu mój wzrok zwrócił się ku pracy małych żółtych rączek, które z pracowitością godną podziwu wyrabiają “iPad – podróbki”. Ale po kolei, aby jeden z moich wiernych Czytelników nie zarzucił mi, że zachwycam się narzędziem, zastanawiając się dopiero nad jego przydatnością. Wyjdźmy od tego, do czego takiego tabletu mógłbym używać.
Przede wszystkim – czytanie publikacji elektronicznych. Do tej pory do książek w formacie jar wystarczył mi mój telefon (choć nie wszystkie pliki potrafił otworzyć, bo mu pamięci nie starczyło), ale coraz więcej zaległości mam w czytaniu tego, co funkcjonuje jako pdf, txt czy doc. Na ekranie komputera mogę czytać krótkie artykuły, a nie kilkusetstronicowe książki. A i wszelkie akty prawne w związku ze zdobywaniem uprawnień zawodowych mógłbym mieć zawsze przy sobie, do poczytania. Zresztą – artykułów też mi się kilkadziesiąt nazbierało w Read It Later, a przerobić je na jakiś przyjemny format nie byłoby głupią myślą. Być może do tego typu zadań wystarczyłby jakiś prosty czytnik e-książek, ale problemem jest – podobnie jak przy iPadzie – cena.
Druga kwestia – efektywność. Owszem, zrobiłem sobie swego czasu najlepszy papierowy notatnik do systemu Getting Things Done, który sprawdzał się w codziennych zadaniach, aleważam, że warto przenieść się na nieco wyższy poziom. Istnieje genialny Evernote, który do pełni mojego szczęścia powinien być ze mną zawsze i wszędzie, a nie tylko w przeglądarce na komputerze. Istnieją inne systemy, z powodzeniem instalowane w najnowszych telefonach. Istnieje wreszcie zwykła przewaga rozwiązań elektronicznych nad papierowymi, jak choćby możliwość pracy w większej liczbie wymiarów (dane zadanie można przypisać do projektu, daty, kontekstu, osoby, zasobów… a potem posegregować, przenieść, skopiować i wysłać dalej). Ogółem każde rozwiązanie, które choć częściowo pasuje do mojej koncepcji ostatecznego narzędzia efektywności osobistej kwituję głośnym “chcę-to-już”, a wydaje mi się (nie bez podstaw), że na tabletach tego typu narzędzia są po prostu przyjaźniejsze.
Kolejna kwestia – pisanie. Dziś tego bloga, jutro może kolejnego, a w perspektywie – opowiadań, książek, epopei… Prawda jest taka, że mam kilkanaście pomysłów na pisanie dziennie – część wynika wprost z mojej głowy, część z przeczytanych artykułów. I pomysły te są dość rozproszone – a to w ręcznie robionym genialnym notatniku, a to w Notatniku Google, a to leżą jeszcze nieprzeczytane w Read It Later. Wspomniany Evernote pomógłby mi zebrać je wszystkie w jednym miejscu i zgrabnie przejść od pomysłu do realizacji (taką mam nadzieję).
Wreszcie – miło by było mieć dostęp do kalendarza czy kontaktów z Google zawsze pod ręką, nawet offline. Od czasu do czasu sprawdzić pocztę, odpisać na maile, po prostu na spokojnie oporządzić sieciowe poletko. Ale to celowo wymieniam jako punkt ostatni.
Wiemy już co chcę robić – teraz powiedzmy czym, jeśli nie wypasionymi tabletami od wielkich firm. Otóż od jakiegoś czasu są w sprzedaży na Allegro chińskie tablety (zapewne pomyślane jako podróbki iPada), oparte o system Android od Google. Patrząc na specyfikację podawaną na aukcjach, zawartość wygląda następująco (wypiszę to, co sam rozumiem): dotykowy ekran 7 cali o rozdzielczości 800x480, system Android 1.6, pamięć wewnętrzna 2 GB, slot na kart SD (do 32 GB), WIFI, kamera 1,3 mpx.
Moje pytanie do Was wszystkich brzmi – czy to, co tkwi w takim tablecie, jest dla mnie wystarczające? A konkretnie:
czy czytanie plików jar, txt czy pdf nie będzie problemem? Wiem, że dla plików jar są specjalne programy do odtwarzania i jakoś to chodzi…
czy możliwe będzie zainstalowanie Evernote albo innych programów (w specyfikacjach podawany jest dostęp do Android Market, ale różnie słyszałem)?
czy można na takim czymś robić szybki notatki odręczne jakimś rysikiem?
czy są jakieś aplikacje odczytujące notatki ręczne?
czy są może jakieś aplikacje do pisania, choć krótkich notatek – jako fragmentów notek blogowych?
czy dałoby radę podłączyć do takiego tabletu zwykłą klawiaturę poprzez USB?
czy – jeśli w domu nie mam bezprzewodowego dostępu do sieci – jestem skazany na synchronizację GMaila, kalendarza i Evernote tylko w pracy i miejscach publicznych?
Potrzebuję porady. Co sądzicie o takim produkcie – poza oczywistą oczywistością, że to chińszczyzna? Wychodzę z założenia, że Chińczycy produkują już nieco lepiej, niż kilkanaście lat temu… A może potraficie polecić coś innego, co będzie spełniało moje wymagania i nie wyczyści mi konta?
OK, wiem, że większość moich Czytelników nie ma wakacji, najwyżej urlop, niemniej mam nadzieję, że przesłanie jest jasne – latem nie wolno siedzieć w murach własnego domu! Należy wyjść, wyjechać – i zobaczyć coś, czego nie zobaczylibyśmy w domu, oglądając w telewizji naszych polityków.
Ale co takiego można zobaczyć? Dokąd pojechać? W co się bawić?
Te pytania mogłyby wisieć groźnie w powietrzu, na szczęście z odpowiedzią przychodzi Wasz ulubiony (jak mniemam) blog. Bazując na własnym, kilkuletnim doświadczeniu w odwiedzaniu pewnego rodzaju imprez, pokusiłem się o przegląd czterech niezłych (moim zdaniem) wydarzeń. Mam nadzieję, że lubicie rycerskie klimaty, bo szczęk oręża i faceci zakuci w blachy będą nam towarzyszyć do końca tej wbrew pozorom nie takiej długiej, za to pełnej zdjęć i filmów, notki. No, z jednym odstępstwem:)
Zaczynamy od klasyki, bitwy bitew i inscenizacji nad inscenizacjami, czyli na tapecie ląduje…
Grunwald
Sześćset lat temu połączone wojska polskie, litewskie i tatarskie wycięły w pień kwiat rycerstwa europejskiego, walczącego pod kierownictwem Krzyżaków. Historia znana, opisana i sfilmowana – a od wielu lat także dość widowiskowo odtwarzana. Widowiskowo – bo z zabawy w bitwę zrobiono faktyczne widowisko, oglądane przez kilkaset tysięcy widzów. W tym roku, z racji okrągłej rocznicy, ma paść rekord widzów.
Kto żyw – pędzi na Grunwald!
Co czeka nas na miejscu? Przemarsze dzielnych rycerzy, wioska rycerska, spory targ ze wszystkim, co można nabyć (od drewnianych mieczy i tarcz po baloniki). No i oczywiście samą bitwa – poczynając od dwóch nagich mieczy, poprzez spalenie stogu siana (wtedy na pole bitwy wkraczają strażacy), wszystkie ważniejsze fazy bitwy, aż do ostatecznego zwycięstwa, odniesionego przez…nie, nie będę psuć niespodzianki.
Widowiskowość ma jednak swoje wady. Pamiętacie, jak przyszliście kiedyś do kina za późno i zostały już tylko najgorsze miejsca? Tutaj jest tak samo – im później przyjdziemy, tym dalej od pola bitwy siedzimy. Plus tego jest taki, że nie trafi nas żadna zabłąkana strzała, niemniej nie wiem, o której należałoby się pojawić na miejscu, aby siedzieć w pierwszym rzędzie. Podejrzewam, że miejsca są rezerwowane w grudniu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bitwa dla nas będzie wyglądać tak:
“Czy ten z krzywym nosem to Złamana Strzałą? Nie, to Ulryk von Jungingen” (Kabaret Potem)
Dodatkowo Grunwald nie jest otoczony siecią wielopasmowych autostrad, a te setki tysięcy widzów nie pielgrzymują na bitwę pieszo. Korki, korki, korki – i problem z parkowaniem: tak najkrócej można opisać podstawowe wrażenia poza bitwą.
Nie wiem, jak jest obecnie, ale kilka lat temu Grunwald – jak i inne miejsca, gdzie pokazywano zalety dawnego wojowania – to świetne miejsce do werbowania do armii. Wojsko Polskie miało swoje stoisko, gdzie przekonywali, że za mundurem panny sznurem, ale poza tym to zawód jak każdy inny. Wiadomo, że najlepiej przekonywać dzieci. A dzieci najbardziej lubią zabawki.
Więc są zabawki dla dużych chłopców
Malbork
Naturalną konsekwencją Grunwaldu jest ruszenie na Malbork. Wprawdzie to obleganie, które możemy oglądać, to nie jest to, które zgotował Jagiełło, ale nie bądźmy drobiazgowi. Najważniejsze, że znowu są rycerze, walka i – dodatkowo – wielki zamek.
Oraz ponownie masa ludzi. Na szczęście dojazd do Malborka możliwy jest pociągiem (jeśli ktoś lubi stać w tłoku), ale zasada oglądania jest taka sama. Przychodzisz późno – patrzysz z daleka. Zza fosy, konkretnie. Niemniej przyznaję bez bicia, że o oblężeniu wypowiadać się nie powinienem, bo gdy byliśmy w Malborku, zaczęło lać. Potem przestało, ale potem lunęło znowu. Stwierdziliśmy, że oblężenie nie jest tego warte i wróciliśmy do Gdańska.
Ale mogę opowiadać o tym, co działo się przed oblężeniem. A działo się…to, co pod Grunwaldem. Te same odpustowe kramy z gumami do żucia i aluminiowymi hełmami. Całość zaczyna się od wielkiego przemarszu wszystkich wojsk ulicami miasta.
Król też maszeruje – ino konno
Następnie rozpoczynają się przygotowania – można w tym czasie pozwiedzać, popatrzeć, zjeść coś dość dobrego i kupić coś rycerskiego. Kramiki wciśnięte między mury zamkowe sprawiają bardzo przyjemne wrażenie, więc snuć się między kupcami można długo. Gdy my byliśmy pod zamkiem, można było też trafić na wykłady i prezentacje, zorganizowane przez Discovery TVN Historia (tak się chyba ten kanał nazywa).
Kolejną wielką atrakcją było… OK, zabawmy się w skojarzenia. Zamek. Smok. To może nie była najdłuższa zabawa, ale skoro już temat wypłynął, to muszę napisać, że koło zamku było stoisko pewnej duńskiej firmy, produkującej klocki. I tamże, oprócz prezentacji takich rzeczy jak małe boisko do kosza z Lego czy małe boisko do piłki nożnej (jeszcze bez wuwuzeli), stał klockowy smok.
Zbudowany wspólnymi siłami przez dzieci
Smok był fajny. Wprawdzie może bardziej na miejscu byłby zakonnik albo przynajmniej armata, ale od biedy smok też pasował. No i wyglądał imponująco. Aby jednak nie rozwodzić się zbytnio nad pobocznymi tematami, powiem tylko, że przed oblężeniem można było też obejrzeć konne pojedynki rycerzy.
Niestety, grunt rozmokły po deszcze stwarzał ryzyko poślizgu konia, więc pojedynki zawieszono. Być może planowano też jakieś inne atrakcje, ale duża ilość wody w powietrzu sprawiła, że trzeba było z nich zrezygnować. A szkoda. No i żałuję, że nie dane mi było doczekać do oblężenia, bo następny przykład pokazuje, jak można zrobić fajną inscenizację w murach zamku – i to mając zdecydowanie mniejszy obiekt.
Gniew
W Gniewie świeciło słońce, więc nic nie trzeba było odwoływać. I bardzo dobrze, bo tylu atrakcji upakowanych na tak małej przestrzeni nie spodziewałem się ani przez chwilę. Gniew nie dorobił się jeszcze swoich kramów odpustowych, więc możliwości wydania ostatnich pieniędzy na ukochane maleństwo (“mama, ja chcę kuszę!”) są zdecydowanie mniejsze. Sam zamek też nie jest tak rozbudowany jak ten w Malborku. A sam Gniew to małe, ciche miasto.
Z takim czymś przy Rynku
Natomiast wydarzenie pod nazwą “Bitwa dwóch Wazów” to wielkie przedstawienie, zrealizowane z niesamowitym rozmachem. Wszystko zaczyna się od prezentacji poszczególnych oddziałów tuż pod zamkiem. Można więc popatrzeć na wojaków, wprawiających się w sztuce władania szablą czy też naszych braci Czechów, jak walą z muszkietów prosto w zachwycony tłum.
Myślicie, że to tak pięknie wygląda? I macie rację, to jest piękne – tylko uwaga na bębenki uszne!
Obserwować prezentację można z murów zamku, można z przygotowanych trybun, a można się też pokręcić dokoła wojsk. Tłumów na szczęście nie ma (duży plus), więc wszędzie można podejść, wszystko zobaczyć z bliska i zawsze jest szansa, że zobaczymy coś więcej, niż plecy grubego łysola przed nami.
Po prezentacjach, w godzinach popołudniowych, trafiamy na inscenizację rozmowy polskiego króla ze swoimi dowódcami – rozmowa ta będzie mieć bezpośrednie przełożenie nie tylko na wielką bitwę następnego dnia, ale i na wieczorne oblężenie. Bowiem gdy zapadnie zmrok, wszystkie oddziały przystąpią do inscenizowania szturmu na gród. Na zamkowym podwórzu stoi kawałek palisady, chata drewniana i jest dość miejsca, aby dać widzom choć namiastkę nocnego oblegania.
A czym byłoby nocne obleganie bez puszczenia chaty z dymem?
Przyznaję, że tak widowiskowej bitwy, choć zrealizowanej z dużo mniejszym rozmachem niż ta pod Grunwaldem, nie widziałem. Zewsząd słychać wystrzały, szczęk szabel i groźne okrzyki. Pięknie to wygląda – no i strażacy nie pchają się natychmiast między rycerzy, aby ugasić chatę. Pozwalają jej spokojnie płonąć, dzięki czemu starcia mają piękne tło.
Następnego dnia na błoniach koło zamku odbywa się wielka bitwa. Dużym plusem jest to, że można podejść bardzo, bardzo blisko (brak tłumów daje znać o sobie), można też obserwować całość z oddalenia, z zamkowego wzgórza. Tu znowu czekają nas wystrzały, przemarsze wojsk, natchniony narrator i widomy wynik. Niemniej Gniew ma coś, czego Grunwald siłą rzeczy mieć nie może. W Gniewie pojawia się najgroźniejsza, najbardziej chwalebna i najpiękniejsza formacja w dziejach polskiego oręża.
Hell yeah!
Okazuje się, że po szalenie romantycznych czasach średniowiecza, gdzie mieliśmy szlachetnych rycerzy na swych zakutych w zbroje rumakach, pojawiła się formacja, która budzi dumę i zachwyt po dziś dzień. Co z tego, że nie mają legendarnych skrzydeł? Gdy tak stałem naprzeciw nich, gdy widziałem, jak ruszają do ataku – to zrozumiałem, że wieki temu każdy, kto miał do czynienia z husarią mógł zrobić tylko jedno. Umrzeć.
Przez trzy dni na wyspie pośrodku Zalewu Szczecińskiego w Skansenie Słowian i Wikingów możemy pooddychać atmosferą wioski skandynawskich wojowników. I nie mówię tu tylko o walce, ale o zwykłym codziennym życiu. Nie tylko skosztujemy tradycyjnych potraw, ale też zobaczymy, jak są przygotowywane. Przyjrzymy się, jak tworzono sprzęt codziennego i jak go używano. Wszystkiego można dotknąć, o wszystkim porozmawiać z wojami z całej Europy. To są ludzie, którzy żyją tamtą epoką.
Ze wszystkimi tego konsekwencjami
Jest też możliwość posłuchania średniowiecznej muzyki – i muszę przyznać, że jest ona dość skoczna. Pewnie dałoby radę zatańczyć kilka kroków do tych przebojów.
A jeśli ktoś gra na dudach, to nie może być złym człowiekiem
Ale przede wszystkim widać to, co było sensem życia wikinga. Walkę. Na każdym kroku widać uzbrojonych mężczyzn, którzy albo się biją, albo będą się bili. Bo dla prawdziwego wikinga walka jest czasem przeszłym dopiero po śmierci. Dlatego co chwilę widać jakiś trening, jakiś pokaz, a czasem uda się trafić na pojedynek.
I muszę Wam powiedzieć, że ten pojedynek powyżej zakończył się krwawo. Jednemu z walczących miecz przeciwnika niechcący rozciął czoło. Ale gwoździem programu jest wielka bitwa morska. Koło wioski cumuje kilka łodzi z epoki, w tym słynne drakkary. I nie służą one tylko ozdobie. Gdy przyjdzie czas, łodzie odbijają od brzegu, aby na środku wody stoczyć prawdziwą walkę. Podejść blisko trudno, chyba, że ktoś umie chodzić po wodzie – ale na szczęście wojownicy nie odpływają zbyt daleko, więc sporo widać.
Poza tym – czy serio trzeba opisywać wszystkie te atrakcje? Wystarczyłoby powiedzieć, że jest to porządnie przygotowany festiwal z wikingami. Wikingami! Goście, którzy podpalili ćwierć Europy, a wyobraźnię milionów rozpalają do dziś, którzy niczego się nie bali, którzy byli najlepszymi imprezowiczami średniowiecza (jeśli przez imprezę rozumieć palenie wiosek, gwałcenie wieśniaczek i rabowanie klasztorów). Banda facetów ze stali i granitu – z bliska i na żywo. Trudno byłoby dodać do nich coś, co uczyniłoby tę imprezę lepszą.
Bo trudno wpleść w ten obrazek dinozaury, ninja i żołnierzy GROM.
Do tego bliskość plaży, Międzyzdrojów i tłumy turystów jakoś tak nie przeszkadzają. Impreza bardzo udana.
Podsumowanie
Co wybrać? Najlepiej wszystko. Gdybym musiał polecić coś z przedstawionego zestawu, miałbym spory problem. Najsłabiej w moich oczach wypada Grunwald, ale już Malbork ma te urokliwe stragany, Gniew – świetną inscenizację, a Wolin – całą wioskę. Najchętniej połączyłbym Wolin z Gniewem. Nie tylko dlatego, że byłaby to prawdopodobnie najlepsza impreza po tej stronie osi czasu. Z chęcią zobaczyłbym starcie wikingów z husarią.
“Gdy ruszała w bój husaria, to wróg krzyczał “Jezus Maria”” (T-Raperzy znad Wisły)
A teraz zastanówcie się dobrze, czy znacie jakieś inne, podobne imprezy? Bo jeśli tak, to powinniście się podzielić tymi informacjami. Aby Was zachęcić, już w poniedziałek ogłoszę konkurs, gdzie warto będzie wykazać się znajomością różnych wielkich imprez plenerowych. Warto będzie z pewnością, bo zapewniam Was, że nagroda będzie wartościowa. I związana z tematem urlopowym. Ale szczegóły będą w poniedziałek. Zapraszam już dziś. I zapowiedzią konkursu kończę ten długi, obrazkowy wpis…
…zaraz, zapomniałbym o bonusie.
Bonus – Zombie Walk w Warszawie
To nie jest inscenizacja historyczna. To nie jest nawet żadna inicjatywa organizowana przy współudziale władz czy sponsorów. To flash mob. Tradycyjnie co roku grupa (spora) ludzi pozytywnie zakręconych ([c] Teleexpress) umawia się przez sieć, aby przebrać się za głodnych zombie i z okrzykami “mózg” ruszyć przez miasto.
Przyznaję, że kreatywność niektórych uczestników marszu jest przeogromna. A niektóre przebrania potrafią faktycznie przestraszyć.
Z drugiej strony mamy do małą grupkę żołnierzy, dzielnie broniących niczego nieświadomych cywilów.
Pomiędzy zombiakami i wojskowymi kręci się masa osób z aparatami i kamerami, przechodnie patrzą zdziwieni (ale najczęściej uśmiechają się życzliwie), a zabawa na ulicach trwa w najlepsze. Oczywiście wszystko jest szalenie kulturalne, zombie poruszają się chodnikami i nigdy nie przechodzą na czerwonym świetle. Tegoroczna edycja już się odbyła, ale może warto zaplanować jeden weekend w Warszawie w przyszłym roku? Oto, jak to wyglądało dwa lata temu:
Całkiem przyjemnie, prawda? Choć mam takie dziwne wrażenie, gdy mogę słyszeć na żywo żołnierskie okrzyki i wystrzały na ulicach Warszawy. Podobne wrażenie miałem dawno temu, podczas Dni Hanzy, gdy z okazji prezentacji jednego z niemieckich miast można było znowu na Długim Targu usłyszeć dźwięki marsza… Ale pewnie przewrażliwiony jestem:)
Dziękuję N. za użyczenie jej własnych zdjęć i możliwość skorzystania z nich w tym wpisie. Jak widzisz, przydały się:)
PS: dziś dominują zdjęcia, ale powiedzcie szczerze – co sądzicie o takich długich wpisach? Mogłyby się pojawiać częściej? Bo mam parę pomysłów, niektóre i tak zrealizuję, ale czy chcielibyście więcej takich tekstów? Byłyby wtedy nieco rzadziej, bo napisanie takiego tekstu zajmuje więcej czasu…ale mogę je przeplatać z tymi krótkimi.
Podobno prawdziwy mężczyzna musi w swoim życiu zrobić trzy rzeczy:
zbudować dom,
spłodzić syna,
posadzić drzewo.
W XXI wieku wszystko się nieco upraszcza, więc wystarczy córka, kredyt na mieszkanie i kupno bonsai. Niemniej są nadal zapaleńcy, którzy potrafią zasuwać na budowie własnego domu z taczkami pełnymi cegieł, szukają wszelkich możliwych sposobów na poczęcie chłopca i latają ze szpadlem po polu w jednej ręce, oraz pokręconą sadzonką w drugiej.
My, internety, wolimy sobie życie upraszczać.
Dzięki akcji “Moje silne drzewo” każdy z Was może posadzić drzewko nie ruszając się z domu. Wystarczy wejść na stronę www.mojesilnedrzewo.pl i dalej postępować zgodnie z zaleceniami. Wybieramy gatunek drzewa, jego lokalizację, podajemy swoje dane (można fikcyjne, wystarczy tylko imię) do wystawienia certyfikatu – i voila! Nasze drzewo zasadzą fachowcy, a my będziemy mogli kiedyś pojechać i popatrzeć na nie.
Ja już posadziłem, oto certyfikat:
Akcja jest wspólnym przedsięwzięciem firmy Żywiec Zdrój S.A., Fundacji Nasza Ziemia i Regionalną Dyrekcją Lasów Państwowych. Drzewa sadzone będą w Beskidach, a łącznie ma być ich milion. Na dodatek mam nieodparte wrażenie, że jest to akcja cykliczna, więc nawet, jeśli ów milion już został posadzony, to pewnie wkrótce będzie można sadzić kolejne.
W ten oto sposób znowu jesteśmy o jedno kliknięcie od zrobienia czegoś pożytecznego. Klik – i jest drzewo. Klik – i karmimy dzieci. Klik – i dajemy chleb biednym. Klik – i budujemy domy bezdomnym. Mamy wrażenie, że nie siedzimy bezsensownie w sieci, świat się cieszy – wszyscy wygrywają.
Może kiedyś powstanie serwis, gdzie wystarczy klik – i rozbrajamy jedną minę. Albo klik – i odbieramy karabin jednemu dziecku.
Aha – posadziłem oczywiście modrzew.
Koordynaty, gdyby ktoś chciał odwiedzić moje drzewko, to 49°33'48"N, 19°10'6"E. Tylko żadnych wycinanych serduszek na korze proszę!
Chciałbym móc zacząć tę notkę słowami reklamy “pamiętam bardzo dobrze, kiedy dostałem…” – ale nie pamiętam. Nie pamiętam, czy miałem lat kilka, czy kilkanaście, gdy dostałem od mojego Wujka ilustrowany atlas “Ptaki Europy”. W tej niewielkiej rozmiarami książce znajdowały się kolorowe rysunki wraz z opisami wielu gatunków (niewykluczone, że faktycznie wszystkich) ptaków europejskich.
To było to – nauczyłem się zauważać ptaki, starałem się nauczyć je rozróżniać, interesować ich życiem. A był to mniej więcej okres, gdy do miasta zaczęły napływać ptaki wcześniej w nim nieznane. We Wrzeszczu pierwsze gniazda zaczęły wić sroki (tak – moi Czytelnicy z Trójmiasta mogą przecierać oczy ze zdziwienia, ale kiedyś sroka w mieście nie była widoczna na każdym kroku), potem pojawiły się kawki, zniknęły gdzieś wróbelki (które teraz powoli powracają), wesoło ćwierkały sikorki. A nad wszystkimi tymi stworzeniami unosiły się stada gołębi (zwłaszcza jedno, z pobliskiego gołębnika) oraz rozwrzeszczanych mew.
Jakiś czas temu, idąc rano do pracy, na przystanku autobusowym zauważyłem plakat, który przykuł moją uwagę. Młoda kobieta, siedząca w kucki na poręczy fotela, bawiła się perłami – a podpis obok głosił “Sroka też człowiek”.
Tu mnie mieli, bo krukowate wprost uwielbiam.
Plakat reklamował Ogólnopolską Kampanię Wiedzy i Edukacji Przyrodniczej “pTAK!” – szalenie ciekawą inicjatywę, mającą zwrócić uwagę nas wszystkich na świat obok nas, na świat ptaków. Owszem, pewnie większość z nas ma świadomość istnienia ptaków, takich właśnie jak gołębie (zwłaszcza, gdy zaparkujemy nie pod tym gzymsem co trzeba) albo mew (gdy tak tupią i tupią…człowieku, jak one tupią!), ale czy zdajemy sobie sprawę, że ptaki też mają swoje życie – wypełnione pracą, przeciwnościami dnia codziennego, ale także namiętnościami i pasją?
W akcji będzie mowa o problemach ptaków, które – nie ma co ukrywać – najczęściej mają swój początek w nas, ludziach. Ale skoro my początkujemy te problemy, równie dobrze możemy znaleźć ich rozwiązanie. Dzięki kampanii “pTAK!” ludziom takim, jak my, zostanie przekazana rzetelna wiedza, także poprzez zabawę. Nie ma co ukrywać, że celem nadrzędnym jest obudzenie świadomości ekologicznej w ludziach, którzy zdają się nie dostrzegać, jak wiele wspólnego mamy z ptakami… A poznając ptaki, z ich problemami i radościami, będziemy mogli dowiedzieć się, jak dbać o całą otaczającą nas przyrodę, a nie tylko jej skrzydlatą część.
Tak więc zachęcam Was wszystkich do zajrzenia na stronę kampanii i głośne powiedzenie “Jestem na pTAK!” – ja tylko czekam, aż dostępne będą bannery, żeby umieścić je w swoim blogu w polecanych akcjach. Zwracam Waszą uwagę na Klub Ptaków Polskich, a więc pomysł zrzeszenia wszystkich tych, którzy mają nazwisko pochodzące od jakiegoś ptaka (choć nie tylko ich, spokojnie – przyjęty zostanie każdy ptasi przyjaciel…) – a we wrześniu będzie możliwość uczestniczenia w Zlocie Ptaków Polskich.
Ciekawa historia przytrafiła nam się ostatnio w Empiku. Są jednak na świecie rzeczy, o których się nikomu nie śniło.
Narzeczona, przeglądając oferty na empik.com zauważyła, że pewne produkty (nie wymieniam nazwy, bo nie jest to istotne – a owe produkty nabyliśmy jako prezent na przyszłość), składające się na dość zacną kolekcję, są w dużej przecenie. Okazja może się już nie powtórzyć, więc decyzja zapadła w kilka sekund – kupujemy całość, od ręki.
Minęło nieco czasu i Narzeczona otrzymała maila od empik.com – niestety, zamówienie nie może być zrealizowane, ponieważ nie możemy skompletować kilku elementów. Czy w takim razie należy anulować całe zamówienie, czy też tylko tę jego część, która nie może być zrealizowana? Z ciężkim sercem wybraliśmy opcję numer dwa. Ale wrodzona ciekawość Narzeczonej kazała jej sprawdzić, czy owe niedostępne produkty faktycznie nie są ujęte w ofercie sklepu.
Niespodzianka – każdy z nich jest nie tylko dostępny, ale i dostarczany praktycznie od ręki.
Chytry plan w głowie mojej Narzeczonej był następujący – produkty anulowane w jej zamówieniu zamówię ja, na moje konto empik.com – i zobaczymy co się stanie.
Po kilku dniach otrzymałem maila – moje zamówienie zostało zrealizowane i czeka do odbioru w sopockim Empiku. Zamówienie Narzeczonej jeszcze przez kilka dni nie mogło dotrzeć do salonu w gdańskiej Alfie…
Błąd matriksa?
Co by jednak nie mówić – Empik dobrym sklepem jest (nawet, jeśli ustawia w dziale dziecięcym Kamasutrę dla najmłodszych i rysunkową wersję “Boga urojonego”). A salon w Sopocie jest zupełnie wyjątkowy – zawsze odbierając tam zamówienie czuję się wyjątkowo (bardziej wyjątkowo niż w innych trójmiejskich salonach). Otóż ZAWSZE, gdy odbieram zamówienie internetowe w punkcie informacyjnym, przemiła pani (bądź – co rzadsze – pan) z uśmiechem zanosi moją paczuszkę do kasy. Gdy raz odruchowo wyciągnąłem rękę po zamówione książki, usłyszałem “proszę się nie przejmować, ja zaniosę zamówienie do kasy”. Wszystko z uśmiechem. Paczuszka leżała sobie potem koło kasy, a ja mogłem spokojnie buszować między regałami.
Bardzo miłe wrażenie.
W chwili, gdy piszę te słowa, siedzę w pociągu relacji Gdańsk – Warszawa. Jak to zwykle w pociągach InterCity (popularnie zwanymi “ickami”) bywa – przewoźnik oferuje drobny poczęstunek, ciastko z herbatą, dla każdego podróżnego. Dziś traktuję to jako standard – jednak pamiętam jak miło mi było, gdy spotkało mnie to po raz pierwszy (a było to w czasach gdy zamiast małego pierniczka oferowano kanapkę…). Dziś jednak znowu zostałem bardzo mile zaskoczony. Pani z wagonu restauracyjnego, która zwykle roznosi owe poczęstunki na wózku barowym, po każdej stacji przechodziła wzdłuż wagonu, dostrzegała osoby, które dopiero wsiadły i zbierała od nich zamówienia. A potem, gdy pociąg ruszył, donosiła owe zamówienia. Dodatkowo dowiedziałem się, że można zamówić posiłek w wagonie restauracyjnym (dawny “Wars”) z opcją doniesienia do przedziału.
Nie wiem, od jak dawna takie porządki są w “ickach”, ale zrobiło to na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie.
Ale to nie wszystko. Pani, która roznosiła posiłki, była osobą niesamowicie pogodną, uśmiechniętą. Do każdego odnosiła się z życzliwością. Wręcz tryskała radością – aż podróżujący ze mną Niemcy dziwili się, że owa pani potrafi tak radośnie podawać kawę i zbierać puste kubki.
Wiem, że na tzw. “Zachodzie” to zapewne standard, ale dla mnie to zawsze jest (i pewnie jeszcze długo będzie) miłe zaskoczenie – że można do swojej pracy (zwłaszcza dość monotonnej, jak sądzę) podchodzić z taką radością, jak pani z wagonu restauracyjnego i z takim oddaniem dla klienta, jak pani z sopockiego Empiku. Oby więcej takich pracowników, a wszystkim nam będzie żyło się ciut lżej.
Co tu dużo mówić – w końcu plener fotograficzny to nie jest coś, o czym się mówi. To jest coś, co się pokazuje, prawda? Niemniej pozwolę sobie na kilka słów…
Na dziesiątą edycję Photoday – imprezy organizowanej przez MM Trójmiasto – dostałem się w sposób nietypowy. Redakcja wysłała mi mailowe zaproszenie, w którym dawała mi możliwość wzięcia udziału w plenerze bez konieczności rejestracji. Jest to taka forma wyróżnienia dla zasłużonych współpracowników portalu oraz – że tak nieskromnie podkreślę – wpływowych blogerów (to fragment dla Ciebie, Veronica). Skoro ktoś docenia człowieka, niegrzecznością byłoby z takiego honoru nie skorzystać. Wyposażony w pożyczony aparat, prosto z pracy, stawiłem się pod halą widowiskowo – sportową na granicy Gdańska i Sopotu.
Z tego miejsca chciałbym podziękować serdecznie MM Trójmiasto za możliwość uczestniczenia w Photoday’u bez stresu przy rejestracji i postaram się w przyszłości nadal tak pracować, aby zasłużyć na kolejne oferty z Waszej strony:)
Od jakiegoś czasu mieszka z nami pewne maleństwo. Od przeszło miesiąca mamy w domu pewien drobiazg, który trzeba karmić, poić – o który trzeba, mówiąc w skrócie, dbać. W połowie marca wróciliśmy do domu, przynosząc ze sobą małą, bezbronną istotkę.
Nie ma co ukrywać – od miesiąca w naszym domu słychać tupot małych nóżek…
I szelest granulatu. Panie i Panowie, oto Chrupka Svensson.
Dlaczego Chrupka? To dobre imię dla świnki morskiej, zwłaszcza takiej, która je wszystko. Łącznie ze swoim domkiem. Ktoś, kto zna dźwięk małych ząbków skrobiących po drewnie (albo suchej bułce – to dopiero odlot!), ten zgodzi się ze mną, że Chrupka jest znakomitym imieniem. Tu pewna uwaga – imię Chrupka wymyśliliśmy dość dawno temu i pierwotnie miało ono przypaść wiewiórce. Ale że o udomowioną wiewiórkę trudno, a imię nie mogło się zmarnować…sami rozumiecie.
Skąd Svensson? Przede wszystkim dzięki skeczowi pewnego polskiego kabaretu (akurat nie mogę znaleźć na YouTube) – historyjka opowiadała o wiosce Wikingów, gdzie każdy miał na nazwisko Svensson właśnie. A czemu nasza świnka dostała nazwisko w stylu skandynawskich wojowników? Bo sądziliśmy, że to ukształtuje jej charakter, że będzie odważna i waleczna. Cóż, nazwisko sobie, życie sobie – okazało się, że postąpiliśmy tak, jak ci rodzice, którzy mają na nazwisko Kapuściewicz, ale swojej córce z wpadki dają na imię Wanessa albo Andźelika. A synka nazywają Kewin. Chrupka z odwagą ma tyle wspólnego, co z pływaniem drakkarem po morzu i łupieniem angielskich opactw, więc zastanawiam się nad jakimś bardziej adekwatnym nazwiskiem. Może francuskim?
Nie patrząc jednak na jej ciągłe podskoki i zrywy w kierunku domku (wystarczy, że w sąsiednim pokoju skrzypnie krzesło) jedno trzeba przyznać. Jest to bardzo pocieszne zwierzątko. I – tu wyznanie – jest to mój pierwszy zwierzak w życiu. Więc poznaję smak odpowiedzialności.
Sądzę, że w krótkim czasie pani Svensson zostanie gwiazdą sieci, więc przed Wami – premiera. Pierwszy filmik z Chrupką, który pojawił się na YouTube.
Umiejętność wskakiwania na dach domku nie jest przejawem zwinności, ale niebywałego wręcz tchórzostwa. Ale co robić? Dodatkowo film ten pokazuj jedną z głównych cech Chrupki – siankoholizm. Planujemy dla niej jakiś mały odwyk…
PS: wszystkich tych, którzy po pierwszych zdaniach spodziewali się notki o niemowlaku, muszę przywołać do porządku. Gdyby zaszła taka sytuacja, z pewnością poinformowałbym o niej w nieco bardziej kreatywny sposób. Moim ideałem jest tekst z pewnego anglojęzycznego bloga o Excelu, gdzie autor poinformował o ciąży swojej partnerki słowami “stworzyliśmy nową komórkę” (“We’ve created a new cell”). Genialne:)
Trwa żałoba narodowa. Miałem przygotowane dwie lekkie notki, ale teraz potrzeba wyciszenia, odrobiny refleksji nad kruchością życia i bezsensownością sporów. Teraz jest czas żałoby i przygotowań do pogrzebu. Kiedy się skończy – wróci tez mój blog.
W katastrofie zginęło dwóch Prezydentów Rzeczypospolitej, Pierwsza Dama, marszałkowie Sejmu i Senatu, posłowie, senatorowie, dowódcy wojskowi, najwyżsi urzędnicy ważnych instytucji państwowych, duchowieństwo różnych wyznań, krewni ofiar zbrodni stalinowskiej. Można się zastanawiać nad przewrotnością losu, który pozwolił im położyć się obok tych, którzy 70 lat temu ponieśli najwyższą ofiarę, abyśmy mogli dziś być tymi, kim jesteśmy. Ja – nadal nie potrafię w to uwierzyć, że tych wszystkich ludzi już nie ma między nami.
Krótko i na temat – po niezwykle pozytywnej akcji 52ksiazki.pl pojawiła się kolejna, stworzona przez serwis Eioba. Tytuł akcji – szalenie prosty: “Lubię czytać”.
Tym razem nie chodzi o czytanie określonej ilości książek, o nabijanie statystyk w liczbie pochłoniętych stron – ba, nie mówimy nawet o książkach. Przecież zapoznanie się z ciekawym artykułem też nas ubogaca, prawda? Więc przyznajmy się po prostu, że lubimy czytać. Na swojego bloga, stronę, podpis na forum – możemy wstawić mały obrazek, który poinformuje wszem i wobec, że oto lubimy czytać.
Prosto, szybko, pozytywnie. Takie akcje warto wspierać. Od dziś po prawej stronie – mały link.
Dziś chciałbym podzielić się z Wami moim sposobem na pobudzenie się, gdy oczy same się Wam kleją. Wiem, wiem – jest kawa (nie pijam wcale), napoje energetyczne (moje Kochanie mi zabrania…) oraz środki niedozwolone (bez komentarza), ale nie o nich chcę dziś pisać.
W mojej poprzedniej pracy, na studiach, czy przy zdobywaniu uprawnień zawodowych – a także w nowej pracy, choć zdecydowanie rzadziej – musiałem pracować w domu do późnych godzin nocnych. Tak jakoś do drugiej, trzeciej w nocy…
A ponieważ takie sesje mam po całym dniu ciężkiej pracy – nie ma takiej siły, abym nie poczuł się śpiący. A ponieważ w walce z moim organizmem zazwyczaj stoję na przegranej pozycji, prędzej czy później zmęczenie będzie tak duże, że mimowolnie zamknę oczy (tylko na chwilkę…), a potem obudzę się w jakiejś niewygodnej pozycji, z głową na biurku – tylko p oto, aby wkurzyć się na siebie, że znowu śpię. Albo żeby zgasić światło i iść do łóżka.
Początkowo moim sposobem był prysznic. Nic tak nie pobudzało mnie, jak strumienie wody (to chyba tak działają izby wytrzeźwień – z tą różnica, że ja preferuję ciepło). Niemniej, prysznic był czasochłonny i zazwyczaj działał dość krótko. A co potem? Kolejny? Jakże to nieekologiczne:)
Zauważyłem jednak, że gdy zasnę ze zmęczenia i się obudzę wkurzony (tj. nie będę szedł do łóżka), to otrzymam zastrzyk energii do dalszej pracy. Postanowiłem z tym poeksperymentować. Początkowo drzemałem po pół godziny, ale nie potrafiłem tego dobrze wykorzystać. Było to to samo, co niekontrolowane zaśnięcie, ale z pełną świadomością, że jeśli po obudzeniu nie będę miał sił, pójdę spać. Niestety – raz się nie obudziłem po 30 minutach… No i na dodatek zabierało to tyle czasu!
Aż pewnego dnia wpadłem na coś nowego.
Gdy tylko zaczynam czuć, że łamie mnie zmęczenie, kładę się na plecach na podłodze (przy zapalonym świetle). Krzyżuję na piersiach ręce, prostuje nogi. Ustawiam budzik w komórce tak, aby zadzwonił po siedmiu minutach – i zamykam oczy. A następnie przestaję myśleć o tym, nad czym aktualnie pracowałem, staram się wyciszyć – mówiąc krótko: próbuję zasnąć. To jest niemożliwe przez siedem minut, niemniej uda mi się odprężyć i oszukać ciało na tyle, że gdy zadzwoni budzik (a mam wyjątkowo wredny dzwonek – i jeszcze kładę telefon obok głowy!), potrafię się zerwać (rano – niemożliwe) i działać ponownie przez dość długi czas.
Zaletą tego postępowania jest jego krótki czas – można je powtarzać (powiedzmy co godzinę). Poza tym – szybciej mogę stwierdzić, czy faktycznie mogę jeszcze popracować, czy trzeba iść już spać.
A dziś jest znakomita okazja do prezentowania właśnie tego sposobu – oto 12 marca obchodzimy Światowy Dzień Drzemki w Pracy (przypominam o moim magicznym kalendarzu z postępowymi świętami). Naukowcy twierdzą, że taka drzemka może wydłużyć życie, ja twierdzę, że podnosi efektywność – same zalety. Tak więc – jaśki w dłoń i do pracy!
A Wy macie jakieś sposoby na podniesienie efektywności w krytycznych momentach? Oczywiście legalne;)
Nie, nie będę pisał o klasyce filmowej mistrza Alfreda. Zresztą i tak wolę “Psychozę” i “Ptaki”. Ale rozważania na temat “dlaczego Norman Bates jest fajnym człowiekiem” zostawmy może na inną notkę.
Dziś będzie jak najbardziej dosłownie. A dodatkowo mam zamiar zmusić Was nieco do myślenia. I odrobiny refleksji.
Pamiętam, jak jeszcze dziecięciem będąc, przeglądałem stary podręcznik do PO dla szkół licealnych. Podręcznik z czasów poprzedniego reżimu, a więc było tam dużo o Układzie Warszawskim, interesach imperialistów w destabilizowaniu państw rozwijających się – oraz ogólnie o tym, że socjalizm równa się pokój (ale bez konkluzji, że kapitalizm równa się dwa pokoje z kuchnią).
Podręcznik ten, oprócz wielu przydatnych informacji dotyczących przeżycia wybuchu atomowego (a nawet zwykłego granatu – do dziś pamiętam, że po usłyszeniu okrzyku “granat” należy wykonać pad i zalegnąć), miał też części poświęcone konkretnej walce. O, przepraszam – obronie. Oczywiście w podręcznikach dla licealistów nikt słowem nie wspominał o planach polskiego blitzkriegu na Danię…
Ale do rzeczy, bo te wspominkowe dygresje jeszcze mi rozłożą całą notkę.
Z elementów praktycznej obrony była np. budowa granatów (różnych, to pamiętam), kbks-u oraz prowadzenie obserwacji. Na dość prostym rysunku pokazane było, jak daleko powinien sięgać wzrok porządnego obrońcy – oraz co z tej odległości powinien móc rozpoznać. Nie pamiętam, czy tabelka dotyczyła oka nieuzbrojonego, czy też może uzbrojonego w lornetkę, nie pamiętam też, czy słupy telegraficzne widać z odległości kilku kilometrów, czy też kilkuset metrów. To, co utkwiło mi w pamięci, to odległość 100 metrów – oraz możliwość rozpoznania większych szczegółów ubioru czy rysów twarzy.
Do dziś jest to dla mnie niemałym szokiem, ale jako krótkowidz miałbym problemy z rysami twarzy z kilkunastu metrów, a co dopiero mówić o stu metrach. Niemniej – podręcznik tak twierdził, z mądrą książką polemizować nie zamierzam.
Z czasem odkrywałem, że faktycznie – jestem w stanie dostrzec sporo. A to ptaki, szybujące wysoko, a to poszczególne smugi kondensacyjne, wytwarzane przez każdy z silników przelatującego nad Gdańskiem samolotu pasażerskiego, a to Hel, stojąc na plaży w Gdańsku – i tak dalej, i tak dalej.
Zdziwiłem się jednak niedawno, gdy uświadomiłem sobie, że z okien mieszkania widzę Kościół Mariacki w Gdańsku. A mieszkam na Przymorzu. Wiedziałem, że widzę Zieleniak, hotel Hevelius czy Organikę – ale żeby aż Kościół Mariacki? Krótka sonda (w domu i na Blipie) pokazała, że taka informacja może być zaskoczeniem nawet dla tych, którzy mieszkają tam o wiele dłużej.
Ostatnio więc urządziliśmy sobie małe zgadywanie – i staraliśmy się dostrzec jak najwięcej. Tak więc widzimy jeszcze jakiś kościół w Gdańsku (nie mam pojęcia jaki), dźwigi stoczni, kominy elektrociepłowni, minaret meczetu i dach kościoła św. Stanisława Kostki, bibliotekę uniwersytecką, przejeżdżające kolejki… Całkiem sporo, jak na jedno okno. I to bez lornetki. Jeśli kiedyś kupię sobie jakąś (a kupię…), to dopiero się zdziwię!
Ale, tak jak mówię, to widok tylko z jednego okna. Z jednej strony. Z drugiej strony, poza fragmentem morza, widok jest zdominowany przez najpopularniejszą bryłę architektoniczną tej dzielnicy. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że mówię o falowcu, niech rzuci okiem na zdjęcie na początku artykułu (można kliknąć, powinno pojawić się w powiększeniu)
Drugie zdjęcie (z którego jestem dość dumny, bo ma ładne kolory bez żadnej obróbki) zostało zrobione z okna mojej poprzedniej pracy. To też był niesamowity widok i można było sporo zobaczyć. Stocznię, krzyż na Górze Gradowej…
I tu właśnie pytanie do Was, moi drodzy Czytelnicy. Czy potraficie teraz, bez zastanawiania się i podglądania, napisać, co widzicie z okna? W domu, pracy, na uczelni – nieistotne. A potem rzućcie okiem i sprawdźcie, czy mieliście rację. Oraz o czym zapomnieliście…
Swój widok opiszcie w komentarzach, albo na swoich blogach.
EDIT: napisałem to już niżej w komentarzu, ale piszę jeszcze tutaj. To nie chodzi o wymienienie tego, co akurat widzimy. Chciałbym, abyśmy się zastanowili nad tym, czy zwracamy uwagę na to, co mamy za oknem. Czy też po prostu patrzymy przez nie, aby wiedzieć, jaka jest pogoda… Jeżeli patrzymy przez okno tak dla relaksu, odprężenia, to z pewnością potrafimy od ręki wymienić każde drzewo, które widzimy. I to dobrze. Gorzej, jeśli nie wiemy, co jest za oknem – może to świadczyć o braku czasu dla siebie. A to nigdy nie jest dobre.
Jak już kiedyś wspominałem, chodzę na basen – tak dla relaksu. Nie jestem znakomitym pływakiem, pływam nisko i powoli, ale nie tonę.
Prawda jest taka, że jeszcze na początku minionego roku moje pływanie to było powolne przemieszczanie się do połowy basenu, krztuszenie się wodą i droga powrotna. A przecież kilka lat temu pływałem, i to nienajgorzej! Najwyraźniej pływanie to nie jazda na rowerze i można tego zapomnieć. Jednak stopniowo, systematycznie, przypominałem sobie co i jak. W ten sposób podniosłem swoje szanse w starciu z wodą, przez co, w razie katastrofy ostatecznej, roztopienia lodowców i sytuacji jak z tego filmu z Costnerem, nie skończę jak ci, co poddali się wodzie.
Na zdjęciu – ci, co poddali się wodzie
Pewnego dnia jak zwykle przemieszczałem się w basenie, zauważył mnie jeden człowiek, uczący na torze obok jakieś dziecko. I gdy dopłynąłem do brzegu, zaczął mi udzielać rad – co powinienem poprawić i, co najważniejsze, jak, aby lepiej pływać żabką. Przez dwa spotkania (tylko!) dał mi może pięć, sześć rad (tylko!). I wiecie co? Pomogło. Efekt – teraz przepływam jakieś dwadzieścia basenów. I najważniejsze – nie męczę się przy tym tak, jak poprzednio.
Co tylko pokazuje, że jeśli nauczyciel jest dobry, a uczeń pojętny, nie ma problemów z opanowaniem dowolnej sztuki.
Pływam więc żabką (no, może nie jest to klasyczna żabka, nazwijmy ją “żabką Cichego”), a niedawno nauczyłem się nurkować (właściwie – dawać nura). Było to dla mnie o tyle problematyczne, że do tej pory zawsze, gdy próbowałem się zanurzyć, czteroliterowa część mojego ciała z uporem godnym lepszej sprawy wesoło podskakiwała ponad powierzchnią wody. Oczywiście, gdy uczyłem się pływać, ta sama część ciała ciągnęła mnie ku dnu, co tylko potwierdza teorię, że bycie złośliwym nie jest zarezerwowane tylko dla ludzi.
Tym samym, na mojej pływackiej liście “to do” zostały trzy rzeczy:
pływanie kraulem – wiem, że w sieci są filmiki, na których to pokazują, ale chyba skończy się na jakimś nauczycielu,
pływanie na plecach – jak wyżej, poza tym – łatwiej się wtedy oddycha, a jest to dla mnie ważne, o czym za chwilę,
przezwyciężenie irracjonalnego lęku przed skakaniem do wody – lęku nabawiłem się w parku wodnym w hotelu “Gołębiewski” w Wiśle, na ostatniej zjeżdżalni – i muszę coś z tym zrobić.
Niemniej wpierw muszę dopracować nurkowanie – i tu właśnie w moim planie zostania człowiekiem – delfinem pojawiacie się Wy, moi drodzy Czytelnicy. Otóż moim problemem od dawna (bardzo dawna) jest mała pojemność płuc. A żeby zanurzyć się na nieco dłużej niż pół minuty – potrzebuję powietrza. Czy znacie może jakieś sposoby, ćwiczenia, zaklęcia albo praktycznie cokolwiek, co pozwoliłoby mi na dłuższe przebywanie pod wodą?
Uwaga dla żartownisiów – odpowiedzi “akwalung” będę pomijał wyniosłym milczeniem:)
Czy można w jakiś sposób powiększyć objętość płuc? Czasowo lub na stałe – bez różnicy. Googla już sprawdziłem pod tym względem, ale może macie jakieś sprawdzone, babcine przepisy? Nie ukrywam, że byłbym wdzięczny.
Nie jestem przesadny. Nie wierzę w magię. Nie czytam horoskopów, nie omijam czarnych kotów, dość długo regularnie wstawałem lewą nogą z łóżka, sól rozsypuję kilka razy w tygodniu. Gdybym miał się łapać za guzik za każdym razem, gdy widzę kominiarza, pewnie nawet koszule nosiłbym zapinane na zamek błyskawiczny.
Mówiąc krótko – zazwyczaj stoję na stanowisku agentki Scully z “Archiwum X” i z uporem godnym lepszej sprawy twierdzę, że “there has got to be an explanation”.
Niemniej czasem zdarzy się coś takiego, co podważa tę moją niezachwianą zdawałoby się wiarę – i wtedy zmieniam się w Muldera.
Znany jest Wam termin “złośliwość przedmiotów martwych”? Kompletny absurd – coś, co potrafiłbym rozłożyć na części, do najmniejszej śrubki (ale nie zrobię tego, bo w składaniu juz nie mam takich umiejętności), nie może mieć żadnych uczuć. A już z pewnością uczuć tak złożonych i wysokich jak złośliwość.
Niemniej czasem można zaobserwować coś, co zdaje się potwierdzać wredną naturę otaczających nas sprzętów. Jeżeli spieszymy się na autobus – rozwiąże się nam but. Jeśli widzimy lecące UFO – prawdopodobnie padnie bateria w naszym aparacie. Jeśli kobieta zrobi sobie manicure (tak się mówi? “zrobić sobie manicure”?), to z pewnością jakaś puszka, ołówek albo nawet jej własna torebka złamie jej najdłuższy z paznokci.
Można rozmawiać o tym, czy jest to pech, czy tylko nieuwaga i nad wyraz ciekawy zbieg okoliczności, ale to fakt – czasem stoimy na przegranej pozycji w starciu z materią nieożywioną.
Jako przykład może posłużyć kuchenka mikrofalowa z naszego domu. Pewnego razu rozmawialiśmy o tym, że można ją wymienić – ma już swoje lata. Nasz błąd polegał na tym, że rozmawialiśmy o tym przy niej… Kuchenka odmówiła posłuszeństwa po kilku dniach. Co ciekawe – uderzona z odpowiednią siłą zmusiła się do współpracy. Szczegółowe dochodzenie wykazało, że winne są drzwiczki, które nie zawsze dokładnie się zamykają, niemniej – takie zbiegi okoliczności pozwalają nam wierzyć w jakieś tajemne życie przedmiotów.
Jednak historii z minionego weekendu nie da się nijak wyjaśnić.
Przy okazji różnej maści ostatnich robótek domowych potrzebna nam była miarka. Taka zwykła, stalowa, zwijana. Dokładnie taka, jaką kupiliśmy dawno temu i jaka ładnie wisiała w szafce z narzędziami. Niestety, miarka zniknęła. Szukaliśmy, wołaliśmy, przetrząsnęliśmy wszystkie mroczne zakamarki kilkakrotnie – w tym oczywiście szafkę z narzędziami i biurko. Bez efektu. Miarka przepadła jak kamień w wodę. Musieliśmy radzić sobie zwykłą linijką (odmierzcie dwa metry trzydziestocentymetrową linijką).
W sobotę na zakupach podjęliśmy istotną decyzję i za porażającą kwotę kilku złotych kupiliśmy nową miarkę. Elegancką, gumowaną, prze-pię-kną.
W niedzielę odnalazła się stara miarka. W szafce z narzędziami. W miejscu, na które patrzyliśmy kilkakrotnie.
Mówi się “diabeł ogonem nakrył”. Tym razem nakrył małą figurką.
Wolę mówić, że to jakaś magia – bo do gapiostwa się nie przyznam:)
Pamiętam bardzo dobrze, kiedy dostałem pierwszym cukierkiem od… Nie, jeszcze raz.
Pamiętam jak przez mgłę, jak odkryłem Flickra. Ot, skacząc po sieci (prawdopodobnie w poszukiwaniu obrazków o treściach niedozwolonych dla osób poniżej 18 roku życia) trafiłem na niesamowite składowisko zdjęć i grafik tworzonych przez ludzi z całego świata. Zdjęcia były na różnym poziomie, ale można było je przeszukiwać po tagach, miejscu zrobienia, modelu aparatu. Do tego można było się nimi chwalić przed innymi – i choćby zdjęcie było niedoświetlone, rozmazane i przedstawiało martwą muchę, i tak znalazłby się ktoś, kto napisałby “beautiful shot”.
Stwierdziłem, że to coś dla mnie. Moja próżność może zostać mile połechtana.
Oczywiście nie jestem z tych, co płacą w sieci za cokolwiek, co można otrzymać za darmo, więc nie zawracałem sobie wykupieniem konta “pro” – nawet wtedy, gdy dolar był tani jak barszcz. W końcu – mieć 25 USD, a nie mieć 25 USD, to razem 50 USD.
A jest to płatne każdego roku.
Nie doczytałem niestety, że w takim wypadku ilość wyświetlanych zdjęć zostanie ograniczona do 200. Słabo. Tym bardziej, że planowałem wykorzystać Flickra do przechowywania zdjęć wyświetlanych w blogu. Ba, niektóre nawet użyłem.
No więc postanowiłem ostatnio nieco zmienić wykorzystanie Flickra. Wykasowałem wszystko, co tam było (dlatego prawdopodobnie sporo fotek w starszych notkach będzie niedostępne – zwłaszcza w notkach skopiowanych z bloga Wolne Miasto) i postanowiłem wrzucać jedno zdjęcie dziennie (z tym wrzucaniem codziennie to się zobaczy…różnie to bywa). Nie mówię, że to będzie zdjęcie zrobione danego dnia. Mam zamiar umieszczać wiele (bardzo wiele) zdjęć historycznych.
A zdjęcia na bloga planowałem przechowywać w usłudze Windows Live – 25 GB piechotą nie chodzi i niech się Picasa schowa… Była kiedyś jakaś usługa oferująca 1 TB, ale coś ją “znikło z sieci”.
A dodatkowo, żeby to “jedno zdjęcie dziennie” nie było tak bez sensu, z prawej strony, nad blogrollem, możecie znaleźć widget, wyświetlający pojedyncze zdjęcie, które ostatnio załadowałem. Nie ma sensu zakładanie jakiegoś osobnego fotobloga (no, może nie w tej chwili – może kiedyś pomyślimy), a że fotografowanie lubię, to się będę chwalić;) Początkowo będą to stare zdjęcia, które zrobiłem jeszcze w poprzedniej pracy, jak sporo podróżowałem po kraju. Teraz nie podróżuję prawie wcale, ale zdjęcia robię. Najwyżej będę monotematyczny i będę Was męczyć fotkami Gdańska i Sopotu…
[EDIT: ponieważ doszły mnie słuchy, że nie wszyscy wiedzą, jak trafić na mojego Flickra, aby zasypać mnie “komciami” jakie to “sweetaśne focie” robię, oto trzy sposoby trafienia tam, gdzie chlubię się swoimi kadrami:
klikając na logo Flickra z prawej strony pod wklejką Blipa
Pewnie można jeszcze jakoś trafić poprzez Facbooka albo Flakera, ale te trzy sposoby chyba są wystarczające…]
Zaczynamy od starej fotki z poznańskiego dworca. Brzydkie, odrapane, ale coś w sobie ma…
PS: niedawno odkryłem coś nowego…polski serwis fmix.pl – wszystko wskazuje na to, że nie ma w nim żadnych limitów. Może wykorzystam go do przechowywania kopii moich zdjęć? Póki co – zamieściłem tam kilka albumów. Jak przyjrzę się bliżej temu rozwiązaniu, może to właśnie tam będę trzymać zdjęcia blogowe? Bo aż mi się nie chce wierzyć, że tam nie ma żadnych limitów… Wtedy Windows Live byłby składnicą plików wszelakich, a fotki byłyby w niepublicznym katalogu na fmix.pl. Plus – na fmix.pl mógłbym trzymać katalogi zdjęć ze spotkań, wypraw itp. Macie jakieś doświadczenia z fmix.pl?
Jak co roku, przy okazji wypełniania deklaracji podatkowych, mamy możliwość zadecydowania osobiście, na co pójdą nasze podatki. Oczywiście nie całe, a jedynie 1% naszego haraczu dla rządu – niemniej zawsze to 1% wydarty z gardła fiskusowi. A – jak pokazuje matematyka – mieć 1%, a nie mieć 1%, to razem 2%.
W jaki sposób przekazać 1%? Nie ma nic prostszego. Całość sprowadza się do wypełnienia kilku pól w formularzu…i gotowe! Jest tylko jeden warunek – druczek musimy wypełnić sami. Jeśli zlecimy wypełnienie go naszemu pracodawcy – niestety, ale okazja do przekazania 1% przepada. Choć nie rozumiem, jak można zlecać wypełnianie formularza PIT pracodawcy – aby mieć do tego prawo, trzeba uzyskiwać przychody z jednego źródła. A w takim wypadku wypełnienie formularza ogranicza się do przepisania kilku pozycji z jednego kwitka na drugi. Każdy o inteligencji średnio wyrośniętej paprotki jest w stanie to zrobić. Serio, wiem co mówię – miałem kiedyś paprotkę.
Warto też postarać się i nie zrobić błędu. Podobno składanie korekty deklaracji na wezwanie Urzędu Skarbowego skutkuje niemożnością przekazania 1%. Nie wiem, ile w tym prawdy i od czego to zależy, ale słyszałem o takim przypadku.
Niemniej nie ma się czego obawiać – wypełnienie zeznania podatkowego nie jest trudne.
O wiele trudniejsze jest zdecydowanie, na co przekazać nasze pieniądze. Przy olbrzymiej liczbie organizacji pożytku publicznego wybranie tej jednej, właściwej, może być trudne. Jeżeli nie jesteśmy związani emocjonalnie z jakimś celem, to zawsze możemy sobie znaleźć jakąś OPP. Wystarczy Wujek Google i kilka chwil – a trafimy na jakąś fajną wyszukiwarkę. Czasem bywa też tak, że nasza darowizna jest zupełnie przypadkowa i wynika z impulsu – na kilka dni przed rozliczeniem podatku zobaczymy jakąś reklamę, usłyszymy o jakiejś akcji.
Tak było ze mną – usłyszałem kiedyś o czymś kompletnie bajkowym, co dla chorej dziewczynki zrobiła Fundacja “Mam Marzenie”. Ujęli mnie za serce – i dlatego wskazywałem ich na swoim druczku.
Jednak w tym roku wiem, że wpłacę na zupełnie inny cel. I Was także chciałbym namówić do wpłaty na ten konkretny cel. Wprawdzie wiem, że może macie swoje upatrzone OPP, może ktoś już Was namówił (w tym roku odpowiednio wcześnie akcję zaczęła Beata) – ale może znacie kogoś, kto nie wie, co zrobić ze swoim 1%? Polećcie proszę ten wpis.
Koleżanka z mojej pracy zbiera w ten sposób pieniądze na rehabilitację swojego synka – Marcina. Dziecko ma autyzm. Nie będę już więcej pisać – oddaję glos koleżance (poniżej fragmenty z jej maila):
Założyłam dla mojego Marcina subkonto w fundacji "Zdążyć z Pomocą", żeby zbierać na nim środki na jego terapię i turnusy rehabilitacyjne. Poniżej zamieszczam informację, jak można to zrobić - z ogromną prośbą do Was o skorzystanie z niej :-) a także o przekazanie jej Waszym krewnym, znajomym, przyjaciołom itp.(niepotrzebne skreślić) :-)
informacje dot. przekazania 1% podatku dla formularza PIT-37 - dotyczy rubryk 124-129 (część H-I, str.3):
- poz. 124 (Nazwa OPP): FUNDACJA DZIECIOM "ZDĄŻYĆ Z POMOCĄ", UL. ŁOMIAŃSKA 5, WARSZAWA
- poz.125 (numer KRS): 0000037904
- poz.126 (wnioskowana kwota): obliczony 1% podatku [czyli przesuwamy przecinek w lewo o dwa miejsca:) – przyp. BC]
- poz.127: imię, nazwisko, adres darczyńcy (można tego nie wpisywać, jeśli się nie chce)
- poz. 128: 1% na rehabilitację Marcina Starost
- poz. 129 (wyrażam zgodę): zaznaczyć kwadrat
Wszystkie pozycje (oprócz poz.127 i 129) są niezbędne dla przekazania 1% podatku i muszą być prawidłowo wypisane. Jakikolwiek błąd (zwłaszcza w numerze KRS i wskazaniu celu szczególowego - poz.128) może spowodować, że te pieniądze do Marcina nigdy nie trafią...:-(. Jeśli ktoś nie życzy sobie podawać do Fundacji swoich danych (imię, nazwisko, adres itp.- poz.127 i 129) to nie musi, ale dla nas będzie to również cenna informacja - choćby po to, żeby wiedzieć komu podziękować...:-)
W innych formularzach PIT przekazuje się 1% analogicznie, ale w innych częściach formularza:
PIT-28: część M-N (poz.129-134)
PIT-36: część O-P (poz.305-310)
PIT-36L: część N-O (poz. 105-110)
PIT-38: część G-H (poz.58-63)
PIT-39: część G-H (poz.51-56)
Gdyby ktoś chciał i mógł (zamiast lub oprócz 1%) przekazać na rzecz Marcina darowiznę, w przelewie należy zamieścić informacje:
nazwa odbiorcy: FUNDACJA DZIECIOM "ZDĄŻYĆ Z POMOCĄ" UL. ŁOMIAŃSKA 5 WARSZAWA
nr rachunku odbiorcy: 41 1240 1037 1111 0010 1321 9362
tytułem: DAROWIZNA DLA PODOPIECZNEGO NR 8792 STAROST MARCIN
Kwotę darowizny można odliczyć od kwoty do opodatkowania (darowizna nie może przekraczać 6% dochodu), należy ją wykazać w załączniku PIT/O.
Za każdą, najmniejszą nawet pomoc, w imieniu Marcina i swoim oczywiście bardzo serdecznie dziękuję:-)
W tym roku mój 1% dostanie Marcin. Moich bliskich już namówiłem. Teraz namawiam Was. Niech ten blog się chociaż przyda do czegoś dobrego:)