30 grudnia 2009

Podsumowanie 2009 – życzenia na 2010

Nie lubię sytuacji, gdy gotowy wpis znika w Windows Live Writerze – a taka sytuacja właśnie mi się przytrafiła. Muszę więc odtworzyć z głowy to wszystko, co mozolnie tworzyłem przez ostatnich kilkadziesiąt minut. Grrr…
OK, kończy się rok, a więc czas na tradycyjne podsumowania i plany na przyszłość. Ja też postanowiłem podsumować ostatnie 12 miesięcy…
Tu dygresja – to, że podsumowujemy rok, wynika z czystego przypadku. Zachęcam Was do robienia nieco częstszych podsumowań – i planów na przyszłość.
…i napisać kilka słów o moich planach. Dla większej przejrzystości pogrupowałem poszczególne wydarzenia tematami.
Praca zawodowa
Podsumowanie 2009: zmieniłem pracę – pomimo kryzysu. I to zmieniłem na lepsze. Mam teraz więcej czasu dla siebie, większy spokój – za to mniej nerwów. Co mnie szalenie cieszy. Dodatkowo przy zdobywaniu pewnych uprawnień zawodowych udało mi się przekroczyć magiczną barierę połowy egzaminów. Z rzeczy około zawodowych – dowiedziałem się, że w Excelu nie ma wypunktowania…
Plany na przyszłość: nadal cieszyć się pracą i być w niej coraz lepszym. Zdać kolejne egzaminy i zrobić wreszcie te uprawnienia. No i podciągnąć się z Excela, aby być w nim faktycznie biegłym (o ile czas i zasoby pozwolą).
Aktywność sieciowa
Podsumowanie 2009: zawiesiłem, a następnie aktywowałem tego bloga – z całkiem niezłym skutkiem, muszę dodać. I zmieniłem mu wygład – moim zdaniem, na lepszy. Za to zupełnie zamroziłem bloga o Gdańsku. Uporządkowałem nieco mój wizerunek w sieci – skupiłem się na blogu i Blipie, odszedłem o Flakera i Twittera, z Facebooka uczyniłem agregator mojej sieciowej działalności. W ostatnich tygodniach roku zacząłem nieco intensywniej mieszać w swojej zupie.
Plany na przyszłość: już wkrótce (mam nadzieję) ruszę z kolejnym blogiem. O czym – to powiem w swoim czasie. Trudno mówić o jakichś planach w sieci, ale mam nadzieję, że to wszystko, co w niej robię, nie będzie gdzieś ginęło. Mówiąc krótko – liczę na zdobywanie kolejnych czytelników.
Realizacja marzeń
Podsumowanie 2009: ten rok był niesamowity – zrealizowałem kilka marzeń, co nie każdemu się przydarza. O niektórych z tych marzeń pisałem dużo, o innych tylko wspomniałem. Niektóre (te bardziej materialne) można śledzić na specjalnej liście.
Plany na przyszłość: realizować kolejne i ciągle wymyślać nowe szczyty do zdobycia. Prawda jest taka, że jeśli ktoś raz zasmakuje w spełnianiu swoich marzeń, to potem trudno mu przestać:)
Rozwój osobisty
Podsumowanie 2009: przeczytałem książkę “Getting Things Done” – i zacząłem wdrażać system osobistej efektywności. Przeczytałem też (między innymi) “Siedem nawyków skutecznego działania”, “Zasada nr 1” czy “Czterogodzinny tydzień pracy”. I muszę przyznać, że są to książki mocno inspirujące. Do tego nauczyłem się pływać, jeździć na łyżwach i rolkach. Zrobiłem kilka niezłych zdjęć, udało mi się też napisać na kilka fajnych (moim zdaniem) tematów. Ogólnie kończę ten rok z poczuciem, że jestem innym człowiekiem, niż przed dwunastoma miesiącami – i cieszy mnie to.
Plany na przyszłość: dalsza praca nad efektywnością, dalsze czytanie wielu książek (papierowych, audio albo na komórkę), doskonalenie pływania i jazdy na rolkach. Do tego szlifowanie umiejętności fotograficznych, sprawniejsze pisanie na różne tematy. No i w kwestii inwestowania – przejście od teorii do praktyki.
Życie osobiste
Podsumowanie 2009: zostałem ojcem chrzestnym. A także zaręczyłem się i planujemy z Ukochaną ślub.
Plany na przyszłość: ożenić się z Ukochaną i żyć razem długo i szczęśliwie.
Podobno życzymy innym tego, co sami chcielibyśmy usłyszeć. Może to prawda, ale poniższe życzenia są jak najbardziej szczere.
Moim Czytelnikom w 2010 roku życzę przede wszystkim realizacji poznanych marzeń i sukcesów wytyczaniu oraz osiąganiu nowych celów – coraz ambitniejszych. Dużo zdrowia. Uśmiechów dokoła. Zmiany wewnętrznej, z której będziecie dumni. Oraz wielu dobrych tekstów w sieci i poza nią.
I uważajcie z fajerwerkami!

22 grudnia 2009

WESOŁYCH ŚWIĄT!

Wprawdzie do magicznej nocy Bożego Narodzenia jeszcze trochę czasu zostało, ale ponieważ (najprawdopodobniej) nie zajrzę do sieci przed świętami, to już teraz wszystkim moim Czytelnikom chciałbym życzyć:

Zdrowych, spokojnych,

spędzonych w gronie najbliższych,

pełnych dobrej myśli

oraz odpoczynku od codziennych zmagań

Świąt Bożego Narodzenia

A dla wszystkich z Was, którzy uważają, że koniec grudnia to nie tylko szaleńcze bieganie za karpiem, pieczenie makowca i Wielki Festiwal Trzepania Dywanów, ale także śmiech, zabawa i radość ze spędzania czasu w gronie bliskich – otóż dla Was wszystkich: mała kolęda.

Uważajcie na renifery! I nie przesadzajcie z jedzeniem albo porządkami, bo padniecie ze zmęczenia i będziecie tak wyglądać:

Tak więc…

Wesołych Świąt!:)

11 grudnia 2009

Lego i śnieżki

Dziś dwie krótkie informacje, kompletnie ze sobą niezwiązane. Ale muszę, po prostu muszę!

Właśnie kończy się tydzień pod nazwą “Bring Your Favourite Minifig To Work Week”, w skrócie “BYFMTWW”. Że co? Że nie wiecie, o co chodzi? To odsyłam do fachowych serwisów, które wyjaśnią, co i jak. Ja wprawdzie nie jestem jeszcze takim AFOL-em jak ludzie z e-klocki.com, ale BYFMTWW świętować moge. Chwyciłem mojego ulubionego kościotrupa i zrobiłem mu fotkę w miejscu, które integruje całe biuro. W kuchni.

Na tle pozmywanych talerzy

Może w przyszłym roku zrobię więcej zdjęć?

Po drugie – dziś, w ciągu dnia, na Blipie pojawił się fakt medialny, że w Gdańsku pada śnieg. Kto wie, może to nawet prawda była, ale zanim wróciłem z Sopotu, na ulicach nie było ani śladu bieli. Grunt, że wyraziłem niekłamaną radość z powodu śniegu. MM Trójmiasto tej radości nie podzieliło. Wyzwałem ich na bitwę na śnieżki. Oni podjęli rękawicę

I tak zrodził się pomysł Wielkiej Trójmiejskiej Bitwy na Śnieżki!

Mam nadzieję, że uda się zrealizować ten niesamowicie pozytywny flashmob. Potrzebujemy tylko śniegu. Masy śniegu. Oraz doprecyzowania kilku szczegółów, ale w tym celu odsyłam do artykułu na MM Trójmiasto. Oraz do obserwowania odpowiedniego tagu na Blipie - #sniezki3miasto – polecam ten tag podwójnie, bo nie tylko zainspirowałem niejako całą akcję, ale też to ja go wymysliłem:) Trochę lansu i chwalenia się, ale w dniu walki stulecia chyba mi wolno?

Pamiętajcie o swoich minifigach w przyszłym roku! I już zacznijcie trenować rzuty…

30 listopada 2009

AH1N1

W związku ze:

  • zmianami konstytucji,
  • kaucją w Szwajcarii,
  • zdejmowaniem krzyży,
  • wojną w Afganistanie,
  • oraz kryzysem w Dubaju,

ostatnio temat tzw. “świńskiej grypy” nieco przycichł. I dobrze, bo szaleństwo związane z tą chorobą odsuwało w cień nieproporcjonalnie większe zagrożenie zwykłą grypą sezonową.

Niemniej nadal w Polsce umierają ludzie w wyniku nowego wirusa. Kilkanaście osób nie przeżyło spotkania z AH1N1. Mnie natomiast zastanawia coś innego: dlaczego najwięcej ofiar nowej grypy jest w naszym województwie? Jakieś negatywne bioprądy czy co? Czy ktokolwiek zainteresował się tym tematem? Z czego to wynika.

Ludzie przez skórę coś czują, że widmo krąży na Pomorzu, więc starają się radzić sobie z zagrożeniem jak się da. Nie widuje się jeszcze ludzi w maseczkach na ulicy, ponoć nie ma masowej fali szczepień, ale coś robić trzeba. I tu ludzie zwracają się ku najskuteczniejszemu, tradycyjnemu, najprostszemu sposobowi przeciwko wirusom wszelakim. Co najlepiej zwalczy szalejącą grypę? Czosnek!

 

Grypa

Ja rozumiem medycynę ludową i dobre rady babci, ale czosnkiem to można się faszerować, gdy się siedzi w domu. A jeśli pracujesz z ludźmi – lub korzystasz z transportu publicznego – to przerzuć się na cokolwiek innego. Miód, cytrynę, wódkę, wiązanie tasiemek na palcu – ale nie śmierdzący czosnek!

No, chyba że plan jest taki – jeśli ludzie będą się trzymać z dala ode mnie, to się nie zarażę. W takim razie brawo – twoje geny nie wypadają z puli! Ale nie gwarantuję, że z takim smrodem będziesz mógł je komukolwiek przekazać.

Aha, jeszcze w temacie zdjęcia – gorąco polecam spektakl w Teatrze Wybrzeże “Tajemnicza Irma Vep”. Dawno sie tak nie uśmiałem…nie, to złe słowo. Dawno tak zdrowo nie rechotałem. Popraw sobie humor – idź do teatru;)

Foto: flickr.com, autor: Usonian, na licencji CC Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 2.0 Ogólny

.

19 listopada 2009

Kącik muzyczny: Lady zGaga i Mr Walken

Jeśli ktoś twierdzi, że Chritopher Walken nie jest z innej planety, to prawdopodobnie jest z nim w zmowie:)
W ramach refleksji - w ten sposób można ulepszyć każdy popowy kawałek. A gdyby jeszcze Walken zechciał zatańczyć jak u Fat Boy Slima...

9 listopada 2009

Rozdaję zaproszenia do Google Wave…znowu!

Oto obrazek z mojego pulpitu Google Wave. Już kiedyś tu taki gościł

Niby podobny, ale inny…

Dziś dostałem 30 świeżych zaproszeń do rozdania, trzy już poszły do osób, które zgłosiły się do poprzedniej partii – gdy już nie miałem nic do rozdania (Bkozal, Piotr W. i Szpiegowsky – powinniście się wkrótce ucieszyć).

Cytując klasyka polskiej piosenki młodzieżowej - “wiecie, co robić, wszystko na mój koszt”!

No, ale bez przekleństw!

Chętni do przetestowania Fali mają tym razem CZTERY możliwości zgłaszania się po zaproszenia:

  1. komentarz pod tą notką – jest to szalenie miła forma zgłaszania się, ponieważ wiem, że tu byliście, że Wam się podobało do tego stopnia, że zostawiliście komentarz:) – i że tu jeszcze wrócicie,
  2. mail wysłany na alternatywnie(kropka)blog@gmail(kropka)com – powtórzę się: link do maila jest też po prawej stronie, taka ikonka z kopertą…sposób równie prosty, a lepszy, bo Wasz adres mailowy pozostanie w ukryciu – a ja, widząc ten adres w ukryciu, wyślę Wam zaproszenie:) Tylko dajcie jakiś temat maila adekwatny, żeby mi się nie mieszały z tymi wysyłanymi na konkurs (do którego Was serdecznie zapraszam),
  3. wyślijcie mi wiadomość na Fejsbuku – równie proste, co mail, ale wymaga nieco większych łamańców: trzeba mieć konto na FB, kliknąć w link, na moim profilu znaleźć jakiegoś linka do wysyłania informacji, kliknąć w linka, napisać swój adres mailowy, kliknąć “Send” czy co tam będzie pisało…ale jeśli nie przeraża to Was, to przypominam, że na Facebooku można zostać fanem tego bloga – wystarczy kliknąć w taki fajny widget po prawej albo magicznie przenieść się w magiczne miejsce,
  4. wysłać mi wiadomość prywatną na Blipie – ooo, to jest jeszcze większa sztuka tajemna, bo trzeba mieć konto, znaleźć mnie, poprzedzić wiadomość takimi śmiesznymi znaczkami “>>”…ale jeśli to Was nie przeraża, to przypominam, że można mnie dodać do obserwowanych na Blipie.

No, to się polansowałem, aż miło. Zasady są proste:

  • Wy przysyłacie zgłoszenia na jeden z podanych powyżej sposobów,
  • ja wieczorem przeglądam zgłoszenia,
  • wybieram te, które przyszły od sympatycznych, uśmiechniętych, ładnych ludzi jako pierwsze, bez względu na drogę, jaką do mnie dotarły,
  • wyrzucam do kosza te, gdzie nie będzie słowa “proszę”, “chcę” albo “dawaj”,
  • ewentualnie “daj”,
  • te, które będą zawierały dodatkową wartość artystyczną, trafią na czoło kolejki będą rozpatrywane na równi z innymi,
  • wysyłam zaproszenia,
  • Wielkie Google trawi zaproszenia i po jakimś czasie wypluwa do Was zawiadomienie (ostatnio było to coś koło 48 godzin, ale może być dużo dłużej),
  • po jakimś czasie Wy dostajecie swoją porcję zaproszeń do rozdysponowania i robicie to, co ja – a kula śnieżna rośnie i rośnie…

Wszystko jasne? No to czekam. Ostatnio 20 zaproszeń rozeszło się w ciągu 24 godzin. Nie zawiedźcie mnie – pobijcie ten rekord:)

PS: i nie piszcie wszyscy w zgłoszeniach “daj”, OK?;)

4 listopada 2009

Rozdam zaproszenia do Google Wave

Ostatnio zajrzałem na Google Wave (korzystam w wersji “preview”) i okazało się, że mam trochę zaproszeń do rozdania. Oczywiście – to nie jest tak, że osoby, które wskażę, automatycznie będą mogły korzystać z Fali. Mam nadzieję, że obrazek poniżej wszystko wyjaśni.

Jak widać – 16 zaproszeń czeka. Zostało 7 zaproszeń - więc warto się pospieszyć! Rozdam je pierwszym, którzy się do mnie zgłoszą. Wystarczy podać swój adres mailowy – na GMailu oczywiście dowolny, ale po przyjściu zaproszenia konieczne jest założenie konta Google. Akceptuję trzy formy zgłoszeń:
Co do samej Fali – wydaje się, że jest to narzędzie z przyszłością, ale właśnie – z przyszłością. Gdy będzie lepiej zintegrowane z innymi usługami, to odniesie gigantyczny sukces. Teraz, w formie wstępnej – nietypowe narzędzie komunikacji. Czy polecam? Warto spróbować i wyrobić sobie własne zdanie na temat tego, co według Google ma być e-mailem jutra.

2 listopada 2009

Zaduszki

Dziś Zaduszki – dzień, w którym wspominamy wszystkich wiernych zmarłych. W odróżnieniu od Dnia Wszystkich Świętych, radosnego święta, kiedy Kościół cieszy się ze wszystkimi, którzy są już świętymi, dziś mamy dzień refleksji, zadumy.

Ale nie uważam, aby było to szczególnie smutne święto. Dlaczego?

Po pierwsze – często na cmentarzach spotykają się całe rodziny. Często jedyny raz w roku. I choć rozmowy zaczynają się banalnie, od “ten duży znicz może postaw w rogu, gdzie kupiłeś takie kwiaty, weź zgarnij liście z płyty”, to potem zawsze jest jakoś tak…wyjątkowo.

Po drugie – samo wspomnienie (i tu jest szansa na wspólne, rodzinne wspominanie). Czy musimy się smucić, że ci, na których groby przychodzimy, już nie są z nami? Moim zdaniem lepiej cieszyć się, że żyli, że dane nam było ich poznać, że czegoś się nauczyliśmy, że zostawili coś po sobie. I że my też powinniśmy tak żyć, aby cała rodzina chciała nas wspominać. I aby granitowa płyta nie była jedynym, co po sobie zostawimy.

A po ostatnie – czysto estetycznie. Widok cmentarza nocą, z milionami zniczy – ma coś w sobie. Coś, co skłania do refleksji.

Nie musimy przebierać się za wiedźmy i domagać się cukierków (albo psikusów). Mamy swoje, piękne i wcale-nie-takie-smutne święto. Wszystko, co musimy, to zatrzymać się na chwilę.

26 października 2009

Notatniki hand – made

Nie tak dawno na Blipie ^szpiegowsky wyraziła życzenie ujrzenia notatników, które zrobiłem – a o których wspomniałem już i u siebie, i u Wesołego Terrorysty. Niniejszym spełniam to życzenie – oto zdjęcia moich notesów:)
Jako pierwszy – notatnik, o którym pisałem kiedyś. Zrobiony ze zwykłego zeszytu i okładki starego kalendarza.
 
Nie wygląda zbyt ładnie…
Służy mi do zapisywania wszelkich przydatnych myśli – ale takich “na przyszłość”. Są tam więc i pomysły na notki, i przemyślenia wszelakie, i plany “byznesowe”, i sposoby zbawienia świata…
W środku – zwykły zeszyt.
Z tyłu tego notatnika prowadzę arcyskomplikowany spis treści, aby się nie pogubić w natłoku pomysłów:) Całość ma format A4 i grubość 96 kartek plus okładki.
Jako drugi – notes, który wykonałem dla mojej Ukochanej. Bo mnie poprosiła.
W porównaniu z poprzednim – arcydzieło.
Złożony z dwóch tzw. zeszytów do słówek – format A5. Okładka z czarnego weluru, niebieska wstążka, na grzbiecie gumki do trzymania długopisu. No i to, co w poprzednim notesie – gumka spinająca okładki. Z powodu szalonego pomysłu okładki są lekko wypchane jakimś miękkim wypełnieniem – ale nie jest to zbyt widoczne. Okładki wzmocniłem średniej grubości tekturą ze sklepu dla plastyków (przy okazji – taką tekturę można nabyć wyłącznie w formacie A1 albo zbliżonym…niezbyt wygodne w transporcie – na szczęście sprzedawczyni w sklepie w Sopocie zgodziła się przeciąć całość na cztery części). Okładka sklejona z notesami za pomocą kleju Pattek SOS.
I ostatni, moje narzędzie do GTD. Okładka do dwóch notesów.
Coś słaba ostrość wyszła...
Materiały identyczne jak poprzednio – czarny welur, średniej grubości tektura w okładkach. Żadnego spinania gumkami. Miejsce na długopis – zupełnie przypadkiem pomiędzy okładkami.
Długopis wsuwam w przerwę w materiale.
Do tego w środku dwa notesy, formatu A6, zahaczone o wszyte gumki. W notesie po lewej “łapię” pomysły, w notesie po prawej – mam uporządkowane listy.
Póki co – to wszystko. Zastanawiałem się, czy nie zacząć produkować tego na Allegro:) Ale musiałbym liczyć drożej niż za najdroższego Moleskine’a. Może i materiały wychodzą taniej, ale mój czas jest bezcenny. Co do kosztów materiałów – to nie wychodzi jakoś strasznie drogo, bo kupiony materiał czy tektura wystarczą na kilka(naście) notatników. Najdroższe w każdym notesie są: zeszyt, klej i czas. bo roboty z tym jest sporo.
Ale satysfakcja z posiadania takiego notesu – bezcenna.

23 października 2009

Urlop w październiku? Czemu nie!

Urlop w Polsce w październiku? No, to już może brzmieć nieco dziwnie…

Wpierw wyjaśnienie – długo milczałem, bo:
  1. miałem masę roboty poza siecią i nie miałem jak napisać tego wszystkiego, co mi w głowie siedzi,
  2. chorowałem (lekko).
  3. miałem jeszcze więcej roboty, niż w punkcie 1.
Ale te problemy zostały już dzielnie pokonane, więc mogę napisać o tym, o czym powinienem jakieś dwa tygodnie temu.
W pierwszej połowie października wybraliśmy się na urlop. Do Chełmna i okolic. Czemu tam? Byłem tam kiedyś służbowo i muszę Wam powiedzieć, że jest to świetne miejsce na oderwanie się od codziennej bieganiny, spokojne spacery, relaks i zwiedzanie miejsc, o istnieniu których nawet nie mieliśmy pojęcia. Bo czy ktokolwiek z Was wie, że w Papowie Biskupim są fajne ruiny zamku krzyżackiego? Ba, pewnie nawet nie wiecie, gdzie owo Papowo leży… Ja też nie wiedziałem jednego i drugiego. Ale teraz mam świadomość i mogę w towarzystwie brylować wiedzą – że taki zamek istniał, że miał grube mury i że niewiele z niego zostało. O, tyle:

Ale klimat jest…
Więc jeśli ktoś lubi ceglano – gotyckie klimaty, to już wie, dokąd się wybrać. Dodam jeszcze, że w samym Chełmnie jest wiele zabytków z tzw. Europejskiego Szlaku Gotyku Ceglanego – warto zobaczyć, bo niektóre potrafią zachwycić (oczywiście z zachowaniem skali – to nie jest taki zachwyt jak pod piramidami w Egipcie…). Gdy następnym razem ktoś Wam powie, że cudze chwalicie, swego nie znacie, to powiecie że i owszem, znacie – i wrócicie do chwalenia cudzego:)
W temacie zamków – jest ich tam masa, bo w końcu to słynna ziemia chełmińska, zmora uczniów szkół wszelakich, uczących się na klasówkę dowolnej wojny polsko – krzyżackiej. Ziemia ta co kilka chwil (historycznych) przechodziła z rąk do rąk, jak pamiętacie, a zakonnicy mieli ciekawy zwyczaj stawiać zamki na każdym wolnym skrawku gruntu… Wracając zaś do ocalałych zamków – w leżącym niedaleko Chełmna Świeciu (ktoś pewnie by się obraził za to określenie…) też jest zamek – i ma on najwyższą w Polsce krzywą wieżę. Albo wieżę o najwyższym odchyleniu od pionu. Nie pamiętam, ale widoki z niej są ładne – Wisła, las…

Z drugiej strony wieży widać wytwórnię papieru – czyli smród i dym
Można też natknąć się na ciekawostki – my poświęciliśmy jeden dzień na jazdę po okolicy i oglądanie różnych ciekawostek (jak choćby wspomnianego Papowa Biskupiego). Wprawdzie są to wszystko drogi lokalne, niekoniecznie dobrze opisane czy oznaczone…

…choć się starają…
…to udało nam się trafić na prywatne lotnisko. Wiecie, dla mnie pełna radość. Wpuszczono nas do hangaru, pokręciłem się, porobiłem masę zdjęć, widziałem lądującą awionetkę. Ot, taki mały lunapark dla mnie.

Wiele samolotów – wiele zabawy!
A kręcąc się tu i ówdzie pobawiliśmy się (po raz pierwszy – i może nie ostatni) w zabawę zwaną geocaching. Czyli takie poszukiwanie skarbów w XXI wieku. Choć nie mamy GPS, dysponowaliśmy tylko słabym zdjęciem z netu i opisem lokalizacji, było ciemno, zimno i do domu daleko – udało nam się odnaleźć taki oto pojemnik (ok, nie nam, tylko moje Kochanie znalazło…):

A w środku – cuda, panie, cuda!
Ze środka zabraliśmy figurkę, włożyliśmy gdańskiego dukata i zakopaliśmy całość tam, skąd wzięliśmy.
Urlop był znakomity – kilka dni, a taki odpoczynek taki, że hej! No i ile wrażeń – to powyżej to raptem kilka wybranych punktów.
Na koniec dwie refleksje:
  • ludzie gdy widzą turystę, chcą mu pomóc – a gdy okazuje się, że turysta jest z daleka (“o widzisz, państwo aż z Gdańska przyjechali do nas oglądać…”), to pomogą jeszcze chętniej – choć do dziś nie wiemy, czy to, co widzieliśmy w Wabczu, to faktycznie była Poganka (przeurocza nazwa grodziska),
  • w Chełmnie jest RE-WE-LA-CYJ-NA knajpa azjatycka: każdy z Was, kto będzie w okolicy, przejazdem czy będzie znał kogoś, kto będzie zmierzać w stronę Chełmna – ma za zadanie przysporzyć zysku tej knajpie (w rynku się znajduje, pomiędzy ul. Grudziądzką i Rycerską); ta jadłodajnia nie może upaść! A ponoć bankructwa różnej maści restauracji to w Chełmnie plaga… Tam natomiast jest smacznie (o wiele lepiej niż w jednej popularnej knajpie wietnamskiej w Gdańsku!), dużo (gdy człowiek zamawia kurczaka, spodziewa się fileta, no, może fileta i pół…ale trzech filetów sporych rozmiarów to nikt się nie spodziewa!) oraz tanio (krewetki za 16 PLN, najdroższe danie kosztowało coś około 17 PLN, nie kasują za pałeczki jak niektórzy…) – kto lubi azjatycką kuchnię i będzie w pobliżu Chełmna, ma punkt obowiązkowy na liście - przybliżona lokalizacja poniżej (za namową mojego Kochania).
A co Wy sądzicie o urlopie w październiku w Polsce? Komentarze stoją dla Was otworem…

2 października 2009

Latanie…

Wpis krótki, osobisty, bardzo spóźniony, mający za zadanie pokazać dwie rzeczy.

Po pierwsze – spełnienie marzeń pozwoli nawet staremu koniowi poczuć się jak małe dziecko. Takie, które dostało worek cukierków.

Po drugie – że jestem z najcudowniejszą Kobietą pod słońcem.

Z końcem sierpnia były moje urodziny. Nawet nie żadne okrągłe – ot, kolejna rocznica. Jednak ten dzień zapamiętam na długo. Ze względu na prezent, jaki dostałem od mojej Ukochanej.

Każdy, kto mnie choć trochę zna, wie o moim małym świrze na punkcie latania i wszystkiego, co z lotnictwem jest związane. Potrafię gapić się jak przedszkolak na lecący samolot. Siedzenie przy oknie w samolocie to dla mnie rozrywka na bardzo długo. Pobyt na lotnisku – to coś jak mały Disneyland. Niestety – wada wzroku skutecznie eliminuje mnie jako pilota (w każdym razie tak mi powiedziano), w związku z czym moje zachwyty lataniem mogą mieć postać wyłącznie bierną.

Ale jak wiadomo, jest latanie i latanie. Na urodziny dostałem to drugie. Lot awionetką. Z pilotem, oczywiście, ale chyba widzicie różnicę pomiędzy siedzeniem w Boeingu 757 a w Cessnie?

Tak więc w związku z moimi urodzinami pojechaliśmy na lotnisko do Pruszcza Gdańskiego, do aeroklubu, aby sobie trochę polatać… Tym cudem:

Cudo na drugim planie.

Ciasno jak cholera, ale drobiazgi nie mogą nas ograniczać, prawda? Z pomocą przesympatycznego pilota zapiąłem pasy, zamknąłem drzwi, założyłem słuchawki nawet (tego zdjęcia nie pokażę…) i – wystartowaliśmy.

To było najcudowniejsze dziesięć minut, jakie mogłem sobie wyobrazić. Parę pętli nad Pruszczem i okolicą – centrum dystrybucyjne Poczty Polskiej, autostrada A1, pola, lotnisko. Początkowo nie odrywałem palca od spusty migawki, robiąc zdjęcia takie, jak te:

Jedna z niewielu wyraźnych fotek – ale nadaje się na tapetę:)

Dworzec w Pruszczu – ale raczej nie na tapetę…

Po chwili zrozumiałem jednak, że choć sytuacja do takich ujęć może sie już nigdy nie powtórzyć, warto się skupić na tej pasji, która mnie zawiodła tak wysoko – a nie było to fotografowanie… Jak małe dziecko patrzyłem za okno, wypatrując znajomych miejsc (jeden klient, drugi klient…), a że pogoda była niezła (bez słońca, ale ładnie), to widziałem nawet kominy gdańskiej elektrociepłowni na horyzoncie. I lecący samolot rejsowy. Do tego dwie “górki”, czyli szybkie podlecenie w górę i potem w dół, jak na kolejce górskiej. Wpierw wciskamy żołądek w dół, a potem podnosimy go pod gardło:) I jeszcze szybki przelot tuż nad płytą lotniska, z gwałtownym poderwaniem na koniec.

A zresztą – co ja będę opowiadać, sami zobaczcie niektóre fragmenty:

Mistrzem montażu nie jestem, ujęć może też (film kręciłem drugim aparatem, lewą ręką), ale i tak żaden film nie odda tego, co wtedy czułem. Gdy wylądowaliśmy i wysiadłem, podobno promieniałem ze szczęścia. I tak też się czułem.

Kochanie, dziękuję Ci bardzo za tak cudowny prezent.

A po wylądowaniu i powrocie do Gdańska poszliśmy skosztować sushi. Ale to zupełnie inna historia:)

PS: Zapomniałbym o oklepanym morale – warto realizować marzenia. Swoje lub innych:) Dlatego jeśli macie jakieś niezrealizowane marzenie, nawet z wczesnego dzieciństwa, to warto poświęcić trochę czasu i pieniędzy, aby poczuć to coś. O spełnianiu marzeń jeszcze wspomnę – bo to nie było jedyne, które udało mi się ostatnio zrealizować. Zresztą – wystarczy spojrzeć na moją sieciową “chcęlistę”, aby zobaczyć, co na niej jest już odznaczone:)

PS2: chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy, gdy powiem, że tak naprawdę to moje marzenie zostało zrealizowane w pełni, gdy nagle gdzieś nad początkiem drogi krajowej nr 1 pilot powiedział “pilotowałeś coś takiego kiedyś? Nie? a chcesz spróbować? To proste!”. Całe moje zadanie to było tylko trzymanie steru i lekkie skręty (byłem zbyt podekscytowany, by dostrzec jakiekolwiek zegary na desce, na szczęście pilot czuwał), ale – PILOTOWAŁEM SAMOLOT!:) I co Wy na to?

25 września 2009

Przedłuż sobie weekend

Ach, jak fajnie by to było, gdyby weekend miał choć jeden dzień dłużej… Choć pół! Ile byśmy wtedy zrobili, że nie wspomnę o tym, jak bardzo moglibyśmy odpocząć… Niestety, kodeks pracy i nasi krwiożerczy pracodawcy nie pozwalają nam relaksować się tak, jak byśmy chcieli. Musimy być na zawsze przywiązani do strasznego, pięciodniowego tygodnia pracy?

Czyżby?

Pozwolę sobie zaproponować dwa sposoby, aby weekend – choć nadal dwudniowy – wydawał się nieco dłuższy.

Pierwszy z nich to zwykłe oszukanie swojego ciała i umysłu – ale w moim przypadku skutkuje. Otóż od jakiegoś czasu chodzimy w czwartki po pracy na basen. Niby nic, zwykła forma rekreacji – ale zauważyliśmy, że już w czwartek rano, po niechętnym wstaniu z łóżka, cieszymy się na samą myśl o wieczornym pływaniu. Dodatkowo w czwartek jesteśmy już na tyle zmęczeni (psychicznie), że ta godzina relaksu pozwala nam odbudować siły i stanąć do walki z piątkiem. Kiedyś chodziliśmy na basen w poniedziałki, ale nie miało to takiego efektu. Gdzie tkwi powodzenie tego małego oszustwa?

Lubimy pływać. Robimy to raz w tygodniu, więc wyczekujemy tego (trochę jak jakiegoś wyjątkowego wydarzenia. Relaksujemy się podczas pływania. I zawsze po basenie wychodzimy bardziej uśmiechnięci – a potem lepiej śpimy. I to właśnie Wam polecam – znajdźcie czas w czwartki wieczorem na coś, co sprawi Wam przyjemność, pozwoli się odprężyć i nabrać sił, a dodatkowo – będzie przypisane tylko do czwartkowych wieczorów. Nic z przymusu, zwykłe sprawienie sobie przyjemności. Dodatkowo sugeruję, aby była to właśnie jakaś aktywność fizyczna. W ten sposób już w czwartkowy poranek będziecie podekscytowani jak w piątek, zregenerujecie siły tuż przed końcem tygodnia, a sama praca w piątek to będzie – cytując reklamę – pan Pikuś, dzięki siłom nabranym poprzedniego wieczora.

Drugi sposób jest nieco bardziej skomplikowany, może nie być dostępny dla wszystkich z Was (choć wydaje mi się, że to tylko kwestia dobrej woli) i wymagać może nieco więcej zaangażowania. Ale warto!

Zgodnie z prawem pracy (a pewnie także regulaminami w waszych zakładach) musimy pracować czterdzieści godzin w tygodniu. Są też podane warunki, ile godzin przerwy musi być pomiędzy poszczególnymi dniami pracy albo ile godzin dziennie pracować można. Nie podam teraz tych danych, bo prawo pracy zawsze było dla mnie małą tajemnicą, ale można się tego wszystkiego swobodnie dowiedzieć z sieci. Przy takim prawie przyjęło się stosować ośmiogodzinny dzień pracy. Ale czy codziennie wychodzicie punktualnie po ośmiu godzinach? Nie zdarzyło Wam się nigdy zostać nieco dłużej? A gdybyście musieli zostawać niewiele dłużej codziennie, czy byłoby to aż tak straszne?

W mojej pracy zasada jest taka – codziennie, od poniedziałku do czwartku, pracuje się po osiem i pół godziny, ale w piątek – tylko sześć! Dzięki temu tydzień pracy trwa czterdzieści godzin, a te pół godziny dłużej dziennie jest prawie nieodczuwalne – zawsze to można zrobić coś więcej w pracy, a także wyruszyć do domu nieco później, gdy pierwsza fala ludzi juz przejdzie. Z kolei w piątek, gdy wychodzi się wcześniej, można spokojnie załatwić coś w urzędzie, zrobić zakupy, gdy nie ma tłumów – lub po prostu zacząć weekend! Proste i skuteczne. Uważam, że warto porozmawiać ze swoim szefem, czy nie zgodziłby się na podobne warunki pracy. Często mamy obecnie elastyczne godziny pracy – dlaczego nie wykorzystać tego dla własnej wygody?

A Wy – macie jakieś sposoby na przedłużenie weekendu?

Foto: Flickr.com; autor: siworking2, na licencji CC.

17 września 2009

I jeszcze o zwierzętach

W komentarzach do wczorajszego filmu o przestraszonym misiu Szpiegowsky wspomniała, że nie zna filmów o żującym jeżu i drapanym lemurze. Niemożliwe. Oto naprawiam ten błąd i prezentuję oba filmy. Proszę Państwa, oto jeż:

Jeża pierwszy raz zobaczyłem wieki temu, u Kominka. A potem nie mogłem go wyrzucić z pamięci. Myślę, że mógłbym mieć takie zwierzątko… I mógłbym je karmić. Co chwilę. Ogólnie uważam jeże za szalenie sympatyczne zwierzaki (zwłaszcza jak taki jeż tupie sobie powolutku wieczorem w poprzek chodnika), ale ten film pokazuje urok jeża w pełni.

Co do lemura – pierwszy raz spotkałem się z nim w TVN24, gdzie prowadzący nie mogli się powstrzymać od zachwytów nad nim. W pełni się z nimi zgadzam. Oto lemur:

Ta odmiana nazywa się lori, a ten konkretny okaz mieszka gdzieś w Rosji. I wiecie co? Ja go rozumiem – też byłbym zdziwiony, gdyby ktoś nagle przestał mnie drapać.

Te filmy mają jedną przewagę nad wczorajszym filmem o misiu – zwierzęta na nich są po prostu zadowolone.

16 września 2009

Misiu, bój się lwa!


Czasem, gdzieś w sieci znajdzie się film, który MUSI poprawić humor człowiekowi. Choćby na zewnątrz było szaro, mokro i zimno - kilkanaście sekund na YouTube i już na twarzy uśmiech od ucha do ucha... Tak było z drapanym lemurem, tak było z żującym jeżem. Jeśli ich jeszcze nie widzieliście - to szukajcie, szukajcie...
Nie, nie jestem z tych, którzy zachwycają się kolejnymi głupimi plakatami z kotami albo MUSZĄ rozesłać wszem i wobec KAŻDY "śmieszny" film - od początku internetu. Ale od dziś kibicuję temu niedźwiadkowi.
Mina misia w szóstej sekundzie - bezcenna!

7 września 2009

UPS…

Coś ostatnimi czasy mnożą się tu wpisy o moich bojach z różnymi firmami. A mam tyle innych tematów. gniew. Lego. I…latanie:) Ale na tamto jakoś mi czasu brakuje.

Zamówiłem na Allegro komplet książek. Ponieważ zależało mi na czasie, wybrałem opcję dostawy kurierem. Zapłaciłem tyle, ile trzeba i  grzecznie czekałem na przesyłkę. Dostałem też od sprzedawcy linka do monitorowania przesyłki. Poniżej zrzut ze strony:

Cóż można powiedzieć? Pierwsza próba o 19:21 to próba po godzinach ustalonych przez UPS (od 9 do 19), ale i tak nikogo nie było w domu. Następne – próby dostarczenia czegokolwiek przed 17:00 mają szansę spełznąć na niczym, ponieważ wtedy pracujemy… O 17:28 28 sierpnia akurat wyjątkowo nikogo nie było w domu. Ale mogę zapewnić, że 31 sierpnia o 18:42 w domu byliśmy. Nikt się nie dobijał do drzwi. Być może wysłano do mnie kartkę, ale prawdopodobnie użyto gołębia, bo nic do mnie nie dotarło. A pukanie do drzwi o 9:26 jest równie sensowne co pukanie przed 17 – kiedyś trzeba na tych kurierów zarobić.

Żeby nie było, że tylko narzekam – dzwoniłem do UPS. Prosiłem o namiary na kuriera, aby nie jeździł bez sensu. Niestety, pani mnie delikatnie spławiła, ponieważ nie ma takiej możliwości (!) – paczkę mogę odebrać osobiście. Gdzieś w Osowej.

Sam nie wierzę w to, co powiem, ale następnym razem wybiorę Pocztę Polską.

9 czerwca 2009

Portable

Od jakiegoś czasu postanowiłem bliżej przyjrzeć się aplikacjom portable, tj. takim, które można zainstalować na pendrive i uruchomić na dowolnym komputerze z portem USB. Jest to o tyle wygodne, że nie muszę się martwić, że gdziekolwiek na nieswoim komputerze zostawię jakiś ślad - a nie, jak podczas rozstania z pracą, przez cały dzień czyściłem służbowego laptopa.
Wygrzebałem więc stary gwizdek o pojemności 2 GB (mało, wiem, ale to na próbę) i od kilku tygodni testuję garść aplikacji. Obecnie na dysku mam zainstalowane:
  • 7 - Zip - program do pakowania plików
  • AbiWord - prosty edytor tekstu, z możliwością zapisywania w wielu formatach
  • Audacity - lekki programik do edycji dźwięku
  • CD BurnerXP - program do nagrywania płytek
  • DOSBox - emulator DOS dla starych gier
  • DropBox - narzędzie do synchronizacji plików z serwerem dropbox.com
  • Evernote - narzędzie do robienia notatek on- i offline
  • Foxit Reader - czytnik PDF
  • Gantt Project - program do zarządzania projektami, z dość sporymi możliwościami
  • GIMP - kombajnik do obróbki zdjęć
  • iDailyDiary - program do pisania pamiętnika
  • Chrome - przeglądarka od Google
  • Lightscreen - program do robienia zrzutów ekranowych
  • Mines Perfect - saper, ale taki lepszy
  • Firefox - kolejna przeglądarka
  • Pidgin - multikomunikator
  • Notepad++ - notatnik, ale na sterydach
  • q10 - minimalistyczny edytor tekstu
  • ShirusuPad - lekki i fajny programik do notatek
  • Toucan - program do synchronizacji plików
  • VirtualDub - narzędzie do edycji plików video
  • VLC Media Player - odtwarzacz plików multimedialnych
  • Xenon File Manager - manager plików

W najbliższym czasie (o ile będę go miał), przybliżę najciekawsze z tych programów. No i dziś kupiłem sobie większego pendrive'a - specjalnie stworzonego do tego typu zadań...

19 maja 2009

Notatnik...

Jakiś czas temu jeden z blogów, które czytam regularnie - Unclutter.com (polecam gorąco, jeśli chcesie uporzadkować wszystko dokoła) - zrobił ciekawe zestawienie luksusowych notatników. Był tam oczywiście kultowy Moleskine, jak również 34 inne, których nie kojarzyłem. A ponieważ już od dawna chciałem mieć jakiś porządny notatnik, aby zapisywać różne pomysły, które przychodzą mi do głowy, stwierdziłem, że taki przegląd to cośw sam raz dla mnie.
Zaczałem szukać tych notatników na eBay'u i okazało się, że są to piekielnie drogie zabawki...
Ale od czego radzenie sobie. Nie muszę mieć fikuśnego notatnika, aby spisywać to, co mi się pod czaszką wylęgnie. Wziąłem więc zwykły zeszyt w kratkę, format A5, twarda okładka - znakomicie spełnia swoją rolę.
Tylko że miał baaaaardzo pstrokatą okładkę. No sami powiedzcie, czy komuś takiemu jak ja wypada pokazywać się publicznie z niebiesko-żółto-zielono-różowym zeszytem?
Chyba nie.
I tu wpadłem na pomysł, który kiedyś opublikuję na spryciarze.pl albo gdzieś:
  • wziąłem stary kalendarz służbowy, oprawiony w ładną, ciemną ceratkę (skóra to z pewnością nie jest),
  • oderwałem mu tę okładkę, a następnie oderwałem z niej papier,
  • ze środka wyjąłem dwie grube tekturki z cienką gąbką,
  • ceratkę odmoczyłem, aby pozbyć się resztek papieru,
  • z resztek kalendarza wyrwałem tasiemkę - zakłądkę,
  • w pasmanterii kupiłem pół metra szerokiej gumki,
  • przykleiłem tekturki z gąbką do okładek mojego zeszytu,
  • w ceratkę wszyłem gumkę,
  • przykleiłem do grzmietu zeszytu zakłądkę,
  • obłożyłem zeszyt ceratką, sklejając wszystko jakaś kropelką czy innym superglue
I tak oto mam notatnik, przy którym Moleskine może się schować. Zamykany na gumkę i takie tam...