Nie jestem przesadny. Nie wierzę w magię. Nie czytam horoskopów, nie omijam czarnych kotów, dość długo regularnie wstawałem lewą nogą z łóżka, sól rozsypuję kilka razy w tygodniu. Gdybym miał się łapać za guzik za każdym razem, gdy widzę kominiarza, pewnie nawet koszule nosiłbym zapinane na zamek błyskawiczny.
Mówiąc krótko – zazwyczaj stoję na stanowisku agentki Scully z “Archiwum X” i z uporem godnym lepszej sprawy twierdzę, że “there has got to be an explanation”.
Niemniej czasem zdarzy się coś takiego, co podważa tę moją niezachwianą zdawałoby się wiarę – i wtedy zmieniam się w Muldera.
Znany jest Wam termin “złośliwość przedmiotów martwych”? Kompletny absurd – coś, co potrafiłbym rozłożyć na części, do najmniejszej śrubki (ale nie zrobię tego, bo w składaniu juz nie mam takich umiejętności), nie może mieć żadnych uczuć. A już z pewnością uczuć tak złożonych i wysokich jak złośliwość.
Niemniej czasem można zaobserwować coś, co zdaje się potwierdzać wredną naturę otaczających nas sprzętów. Jeżeli spieszymy się na autobus – rozwiąże się nam but. Jeśli widzimy lecące UFO – prawdopodobnie padnie bateria w naszym aparacie. Jeśli kobieta zrobi sobie manicure (tak się mówi? “zrobić sobie manicure”?), to z pewnością jakaś puszka, ołówek albo nawet jej własna torebka złamie jej najdłuższy z paznokci.
Można rozmawiać o tym, czy jest to pech, czy tylko nieuwaga i nad wyraz ciekawy zbieg okoliczności, ale to fakt – czasem stoimy na przegranej pozycji w starciu z materią nieożywioną.
Jako przykład może posłużyć kuchenka mikrofalowa z naszego domu. Pewnego razu rozmawialiśmy o tym, że można ją wymienić – ma już swoje lata. Nasz błąd polegał na tym, że rozmawialiśmy o tym przy niej… Kuchenka odmówiła posłuszeństwa po kilku dniach. Co ciekawe – uderzona z odpowiednią siłą zmusiła się do współpracy. Szczegółowe dochodzenie wykazało, że winne są drzwiczki, które nie zawsze dokładnie się zamykają, niemniej – takie zbiegi okoliczności pozwalają nam wierzyć w jakieś tajemne życie przedmiotów.
Jednak historii z minionego weekendu nie da się nijak wyjaśnić.
Przy okazji różnej maści ostatnich robótek domowych potrzebna nam była miarka. Taka zwykła, stalowa, zwijana. Dokładnie taka, jaką kupiliśmy dawno temu i jaka ładnie wisiała w szafce z narzędziami. Niestety, miarka zniknęła. Szukaliśmy, wołaliśmy, przetrząsnęliśmy wszystkie mroczne zakamarki kilkakrotnie – w tym oczywiście szafkę z narzędziami i biurko. Bez efektu. Miarka przepadła jak kamień w wodę. Musieliśmy radzić sobie zwykłą linijką (odmierzcie dwa metry trzydziestocentymetrową linijką).
W sobotę na zakupach podjęliśmy istotną decyzję i za porażającą kwotę kilku złotych kupiliśmy nową miarkę. Elegancką, gumowaną, prze-pię-kną.
W niedzielę odnalazła się stara miarka. W szafce z narzędziami. W miejscu, na które patrzyliśmy kilkakrotnie.
Mówi się “diabeł ogonem nakrył”. Tym razem nakrył małą figurką.
Wolę mówić, że to jakaś magia – bo do gapiostwa się nie przyznam:)
w gapiowatego cichego nie uwierzę ;-)
OdpowiedzUsuńchociaż mnie się kiedyś zdarzyło coś podobnego.
OdpowiedzUsuńa było to tak: wiele lat temu ( za czasów słynnej orkiestry dętej) żeby jako tako grać na flecie, trzeba było oddawać się ćwiczeniom.
jakimś tam, ogólnie, ja tam z ćwiczeniami nie przesadzałam ;-)
anyway- jednego razu oddając się tym czynnościom w swoim pokoju, zostałam zawezwana do rodziców do salonu na jakąś konsultację.
kwestia niby banalna.
wychodząc ze swojego pokoju (miałam flet w ręce), musiałam przejść przez przedpokój by trafić do salonu.
do salonu trafiłam już bez instrumentu....
co najmniej 3 godziny poszukiwań, w które włączyli się wszyscy obecni- niestety skończyły się niepowodzeniem...
flet znalazł się jakiś czas później. i w tak gupim i gapiowskim miejscu, że ło matko ;-)
@Veronica: miło mi, że pokładasz we mnie tyle wiary:)
OdpowiedzUsuńSytuacje typu "przecież miałem to w ręku" to już standard, choć zawsze po tego typu akcji jestem tak wkurzony, że obiecuję sobie odkładać wszystko ZAWSZE na miejsce. Oczywiście - zasada działa do następnego takiego wypadku:)
u mnie to było tak, że ja ten flet MIAŁAM w ręku jak wychodziłam, a nie miałam jak doszłam do salonu.
OdpowiedzUsuńokazało się, że po drodze, z niewiadomych przyczyn położyłam go na szafce z butami, a on zrobił turlu-turlu-toczu-toczu, i potoczył się tak, że spadł za szafkę...
Szczerze? Brzmi jak punkt wyjścia do jakiegoś rasowego horroru. Powinienem zapamiętać taką sytuację, gdy zapomnę, gdzie coś położyłem - i może jakieś opowiadanie na ten temat napiszę?:)
OdpowiedzUsuńmyślałam Veronica, że go włożyłaś do lodówki:)
OdpowiedzUsuńkiedy na cos nie mogę zdążyć, bo...i tu różne artefakty, to wtedy sobie mówie, że własnie tak ma być, bo gdybym zdążyła mogłoby przydarzyć mi się nieszczęście...gdybym akurat w tym danym miejscu o danej porze była...ufff
OdpowiedzUsuńpluję przez lewe ramie:)
do lodówki trafiła kiedyś strasznie straszna książka, której do dzisiaj się boję, i boję się, że znowu mi się przyśni...
OdpowiedzUsuńpoza tym: w czasach studenckich kryzysów finansowych, do lodówki się u nas kładło różne rzeczy, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że jest pusto w lodówce ;-)
1. Też nie jestem przesądny. Sól i czarne koty to przecież rzeczywistość, a nie przesąd.
OdpowiedzUsuń2. To, o czym to mówicie to fakty podobne do innych, znanych mi. Ten trend musi się jakoś wiązać z ogólnym wzrostem entropii wszechświata.
3. Co jakiś czas wyrzucam cichaczem stare i popsute zabawki dzieciaków. Wydaje mi się, że nie zauważą, bo takich śmiecio-gadżetów mają ich sto tysięcy pod łóżkiem i za szafą. Zauważą. Co jakiś czas wygłaszają z filozoficznym spokojem teorię, że zabawki żyją i znikają. W przyszłości wejdą z tym przekonaniem w dorosłość i rozciągną je na wszystkie rzeczy "martwe". Może to jest wyjaśnienie?
@Veronica: książka w lodówce? Kreatywne...A nie lepiej odłożyć na półkę. Albo zakopać w ogródku:)
OdpowiedzUsuń@Beata: OK, Twoje wyjaśnienie pasuje do każdej sytuacji...ale zaginiona miarka się nie łapie:)
OdpowiedzUsuń@Slawkas: teoria o tym, że rzeczona miarka ożyła, poszła na spacer i wróciła, gdy zorientowała się, że oto jest następna w domu - to do mnie przemawia. Co ciekawe, w przeszłości nie tworzyłem sobie takich bajek, nie miałem też żadnego zwierzaka, który "pojechałby na farmę". Widać do pewnych teorii trzeba dorosnąć.
OdpowiedzUsuńTekst o soli i czarnych kotach zapisz sobie w tym swoim "Warto wiedzieć".
Ignorujesz mistyczny wymiar czynności "poszukiwania" nierozerwalnie związany odwieczną walką Ormuzda z Arymanem. To Ormuzd ukrył miarkę przed Twym wzrokiem, aby odsunąć od Ciebie uzależnienie od materii i pozwolić zagłębić się w świat ducha. Aryman zaś "przywrócił" ją, aby ponownie skuć Twego ducha kajdanami materii. Musisz walczyć
OdpowiedzUsuń:)
Cichy...popatrz na to od strony miarki...schowała się, kupiłes nową i ona teraz ma mniej pracy:)
OdpowiedzUsuń@Mariusz: aha, i co - duchem sobie łóżko pomierzę? No przecież "to się nie da". To ja już wolę być w kajdanach materii - przynajmniej nie będę latał z linijką:)
OdpowiedzUsuń@Beata: a to leń! A właśnie, że będę mierzył tylko tą starą, niech ma za swoje:)
OdpowiedzUsuńA ja myslalam, ze to starosc;)albo, ze to taka moja uroda. Wiecznie sie na tym przylapuje, ze mam cos w rece i nagle szlag trafil, a znajduje sie pozniej w zupelnie nieoczekiwanych miejscach.
OdpowiedzUsuńA toż dopiero poszukująca byłam . U mnie też ogonem nakrył. Nie znalazłam, czyli dalej siedzi, ogonem nie macha. Ja też siedzę i czekam aż mu organ nieużywany zaniknie. A potem to się samo znajdzie.
OdpowiedzUsuńCichy, miałam rację, że sie Ciebie boję...Ty wyzyskiwacz jesteś:)
OdpowiedzUsuń@Stardust: można to tłumaczyć wiekiem, ale z całą pewnością nie jesteś jedyną, która tak ma. Ujmując rzecz najdelikatniej, jak tylko potrafię - JESTEŚMY wyjątkowi:)
OdpowiedzUsuń@Beata: straszny jestem, prawda? Przecież miarka też człowiek!
OdpowiedzUsuń@Beatta: witam i od ręki pytam - a nie prościej nabyć drogą kupna:) rzecz zakrytą ogonem? Znacząco powinno to przyspieszyć zanikanie organu...
OdpowiedzUsuń