18 marca 2010

Lubię czytać – a Ty?

Krótko i na temat – po niezwykle pozytywnej akcji 52ksiazki.pl pojawiła się kolejna, stworzona przez serwis Eioba. Tytuł akcji – szalenie prosty: “Lubię czytać”.

Tym razem nie chodzi o czytanie określonej ilości książek, o nabijanie statystyk w liczbie pochłoniętych stron – ba, nie mówimy nawet o książkach. Przecież zapoznanie się z ciekawym artykułem też nas ubogaca, prawda? Więc przyznajmy się po prostu, że lubimy czytać. Na swojego bloga, stronę, podpis na forum – możemy wstawić mały obrazek, który poinformuje wszem i wobec, że oto lubimy czytać.

Lubię czytać

Prosto, szybko, pozytywnie. Takie akcje warto wspierać. Od dziś po prawej stronie – mały link.

12 marca 2010

Moc drzemki

Dziś chciałbym podzielić się z Wami moim sposobem na pobudzenie się, gdy oczy same się Wam kleją. Wiem, wiem – jest kawa (nie pijam wcale), napoje energetyczne (moje Kochanie mi zabrania…) oraz środki niedozwolone (bez komentarza), ale nie o nich chcę dziś pisać.

W mojej poprzedniej pracy, na studiach, czy przy zdobywaniu uprawnień zawodowych – a także w nowej pracy, choć zdecydowanie rzadziej – musiałem pracować w domu do późnych godzin nocnych. Tak jakoś do drugiej, trzeciej w nocy…

A ponieważ takie sesje mam po całym dniu ciężkiej pracy – nie ma takiej siły, abym nie poczuł się śpiący. A ponieważ w walce z moim organizmem zazwyczaj stoję na przegranej pozycji, prędzej czy później zmęczenie będzie tak duże, że mimowolnie zamknę oczy (tylko na chwilkę…), a potem obudzę się w jakiejś niewygodnej pozycji, z głową na biurku – tylko p oto, aby wkurzyć się na siebie, że znowu śpię. Albo żeby zgasić światło i iść do łóżka.

Początkowo moim sposobem był prysznic. Nic tak nie pobudzało mnie, jak strumienie wody (to chyba tak działają izby wytrzeźwień – z tą różnica, że ja preferuję ciepło). Niemniej, prysznic był czasochłonny i zazwyczaj działał dość krótko. A co potem? Kolejny? Jakże to nieekologiczne:)

Zauważyłem jednak, że gdy zasnę ze zmęczenia i się obudzę wkurzony (tj. nie będę szedł do łóżka), to otrzymam zastrzyk energii do dalszej pracy. Postanowiłem z tym poeksperymentować. Początkowo drzemałem po pół godziny, ale nie potrafiłem tego dobrze wykorzystać. Było to to samo, co niekontrolowane zaśnięcie, ale z pełną świadomością, że jeśli po obudzeniu nie będę miał sił, pójdę spać. Niestety – raz się nie obudziłem po 30 minutach… No i na dodatek zabierało to tyle czasu!

Aż pewnego dnia wpadłem na coś nowego.

Gdy tylko zaczynam czuć, że łamie mnie zmęczenie, kładę się na plecach na podłodze (przy zapalonym świetle). Krzyżuję na piersiach ręce, prostuje nogi. Ustawiam budzik w komórce tak, aby zadzwonił po siedmiu minutach – i zamykam oczy. A następnie przestaję myśleć o tym, nad czym aktualnie pracowałem, staram się wyciszyć – mówiąc krótko: próbuję zasnąć. To jest niemożliwe przez siedem minut, niemniej uda mi się odprężyć i oszukać ciało na tyle, że gdy zadzwoni budzik (a mam wyjątkowo wredny dzwonek – i jeszcze kładę telefon obok głowy!), potrafię się zerwać (rano – niemożliwe) i działać ponownie przez dość długi czas.

Zaletą tego postępowania jest jego krótki czas – można je powtarzać (powiedzmy co godzinę). Poza tym – szybciej mogę stwierdzić, czy faktycznie mogę jeszcze popracować, czy trzeba iść już spać.

A dziś jest znakomita okazja do prezentowania właśnie tego sposobu – oto 12 marca obchodzimy Światowy Dzień Drzemki w Pracy (przypominam o moim magicznym kalendarzu z postępowymi świętami). Naukowcy twierdzą, że taka drzemka może wydłużyć życie, ja twierdzę, że podnosi efektywność – same zalety. Tak więc – jaśki w dłoń i do pracy!

A Wy macie jakieś sposoby na podniesienie efektywności w krytycznych momentach? Oczywiście legalne;)

Foto: Wikimedia Commons na licencji CC

9 marca 2010

Okno na podwórze

Nie, nie będę pisał o klasyce filmowej mistrza Alfreda. Zresztą i tak wolę “Psychozę” i “Ptaki”. Ale rozważania na temat “dlaczego Norman Bates jest fajnym człowiekiem” zostawmy może na inną notkę.

Dziś będzie jak najbardziej dosłownie. A dodatkowo mam zamiar zmusić Was nieco do myślenia. I odrobiny refleksji.

Pamiętam, jak jeszcze dziecięciem będąc, przeglądałem stary podręcznik do PO dla szkół licealnych. Podręcznik z czasów poprzedniego reżimu, a więc było tam dużo o Układzie Warszawskim, interesach imperialistów w destabilizowaniu państw rozwijających się – oraz ogólnie o tym, że socjalizm równa się pokój (ale bez konkluzji, że kapitalizm równa się dwa pokoje z kuchnią).

Podręcznik ten, oprócz wielu przydatnych informacji dotyczących przeżycia wybuchu atomowego (a nawet zwykłego granatu – do dziś pamiętam, że po usłyszeniu okrzyku “granat” należy wykonać pad i zalegnąć), miał też części poświęcone konkretnej walce. O, przepraszam – obronie. Oczywiście w podręcznikach dla licealistów nikt słowem nie wspominał o planach polskiego blitzkriegu na Danię

Ale do rzeczy, bo te wspominkowe dygresje jeszcze mi rozłożą całą notkę.

Z elementów praktycznej obrony była np. budowa granatów (różnych, to pamiętam), kbks-u oraz prowadzenie obserwacji. Na dość prostym rysunku pokazane było, jak daleko powinien sięgać wzrok porządnego obrońcy – oraz co z tej odległości powinien móc rozpoznać. Nie pamiętam, czy tabelka dotyczyła oka nieuzbrojonego, czy też może uzbrojonego w lornetkę, nie pamiętam też, czy słupy telegraficzne widać z odległości kilku kilometrów, czy też kilkuset metrów. To, co utkwiło mi w pamięci, to odległość 100 metrów – oraz możliwość rozpoznania większych szczegółów ubioru czy rysów twarzy.

Do dziś jest to dla mnie niemałym szokiem, ale jako krótkowidz miałbym problemy z rysami twarzy z kilkunastu metrów, a co dopiero mówić o stu metrach. Niemniej – podręcznik tak twierdził, z mądrą książką polemizować nie zamierzam.

Z czasem odkrywałem, że faktycznie – jestem w stanie dostrzec sporo. A to ptaki, szybujące wysoko, a to poszczególne smugi kondensacyjne, wytwarzane przez każdy z silników przelatującego nad Gdańskiem samolotu pasażerskiego, a to Hel, stojąc na plaży w Gdańsku – i tak dalej, i tak dalej.

Zdziwiłem się jednak niedawno, gdy uświadomiłem sobie, że z okien mieszkania widzę Kościół Mariacki w Gdańsku. A mieszkam na Przymorzu. Wiedziałem, że widzę Zieleniak, hotel Hevelius czy Organikę – ale żeby aż Kościół Mariacki? Krótka sonda (w domu i na Blipie) pokazała, że taka informacja może być zaskoczeniem nawet dla tych, którzy mieszkają tam o wiele dłużej.

Ostatnio więc urządziliśmy sobie małe zgadywanie – i staraliśmy się dostrzec jak najwięcej. Tak więc widzimy jeszcze jakiś kościół w Gdańsku (nie mam pojęcia jaki), dźwigi stoczni, kominy elektrociepłowni, minaret meczetu i dach kościoła św. Stanisława Kostki, bibliotekę uniwersytecką, przejeżdżające kolejki… Całkiem sporo, jak na jedno okno. I to bez lornetki. Jeśli kiedyś kupię sobie jakąś (a kupię…), to dopiero się zdziwię!

Ale, tak jak mówię, to widok tylko z jednego okna. Z jednej strony. Z drugiej strony, poza fragmentem morza, widok jest zdominowany przez najpopularniejszą bryłę architektoniczną tej dzielnicy. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że mówię o falowcu, niech rzuci okiem na zdjęcie na początku artykułu (można kliknąć, powinno pojawić się w powiększeniu)

Drugie zdjęcie (z którego jestem dość dumny, bo ma ładne kolory bez żadnej obróbki) zostało zrobione z okna mojej poprzedniej pracy. To też był niesamowity widok i można było sporo zobaczyć. Stocznię, krzyż na Górze Gradowej…

Oba zdjęcia wkrótce wrzucę na Flickra.

I tu właśnie pytanie do Was, moi drodzy Czytelnicy. Czy potraficie teraz, bez zastanawiania się i podglądania, napisać, co widzicie z okna? W domu, pracy, na uczelni – nieistotne. A potem rzućcie okiem i sprawdźcie, czy mieliście rację. Oraz o czym zapomnieliście…

Swój widok opiszcie w komentarzach, albo na swoich blogach.

EDIT: napisałem to już niżej w komentarzu, ale piszę jeszcze tutaj. To nie chodzi o wymienienie tego, co akurat widzimy. Chciałbym, abyśmy się zastanowili nad tym, czy zwracamy uwagę na to, co mamy za oknem. Czy też po prostu patrzymy przez nie, aby wiedzieć, jaka jest pogoda… Jeżeli patrzymy przez okno tak dla relaksu, odprężenia, to z pewnością potrafimy od ręki wymienić każde drzewo, które widzimy. I to dobrze. Gorzej, jeśli nie wiemy, co jest za oknem – może to świadczyć o braku czasu dla siebie. A to nigdy nie jest dobre.

5 marca 2010

O pływaniu słów kilka

Jak już kiedyś wspominałem, chodzę na basen – tak dla relaksu. Nie jestem znakomitym pływakiem, pływam nisko i powoli, ale nie tonę.

Prawda jest taka, że jeszcze na początku minionego roku moje pływanie to było powolne przemieszczanie się do połowy basenu, krztuszenie się wodą i droga powrotna. A przecież kilka lat temu pływałem, i to nienajgorzej! Najwyraźniej pływanie to nie jazda na rowerze i można tego zapomnieć. Jednak stopniowo, systematycznie, przypominałem sobie co i jak. W ten sposób podniosłem swoje szanse w starciu z wodą, przez co, w razie katastrofy ostatecznej, roztopienia lodowców i sytuacji jak z tego filmu z Costnerem, nie skończę jak ci, co poddali się wodzie.

Na zdjęciu – ci, co poddali się wodzie

Pewnego dnia jak zwykle przemieszczałem się w basenie, zauważył mnie jeden człowiek, uczący na torze obok jakieś dziecko. I gdy dopłynąłem do brzegu, zaczął mi udzielać rad – co powinienem poprawić i, co najważniejsze, jak, aby lepiej pływać żabką. Przez dwa spotkania (tylko!) dał mi może pięć, sześć rad (tylko!). I wiecie co? Pomogło. Efekt – teraz przepływam jakieś dwadzieścia basenów. I najważniejsze – nie męczę się przy tym tak, jak poprzednio.

Co tylko pokazuje, że jeśli nauczyciel jest dobry, a uczeń pojętny, nie ma problemów z opanowaniem dowolnej sztuki.

Pływam więc żabką (no, może nie jest to klasyczna żabka, nazwijmy ją “żabką Cichego”), a niedawno nauczyłem się nurkować (właściwie – dawać nura). Było to dla mnie o tyle problematyczne, że do tej pory zawsze, gdy próbowałem się zanurzyć, czteroliterowa część mojego ciała z uporem godnym lepszej sprawy wesoło podskakiwała ponad powierzchnią wody. Oczywiście, gdy uczyłem się pływać, ta sama część ciała ciągnęła mnie ku dnu, co tylko potwierdza teorię, że bycie złośliwym nie jest zarezerwowane tylko dla ludzi.

Tym samym, na mojej pływackiej liście “to do” zostały trzy rzeczy:

  • pływanie kraulem – wiem, że w sieci są filmiki, na których to pokazują, ale chyba skończy się na jakimś nauczycielu,
  • pływanie na plecach – jak wyżej, poza tym – łatwiej się wtedy oddycha, a jest to dla mnie ważne, o czym za chwilę,
  • przezwyciężenie irracjonalnego lęku przed skakaniem do wody – lęku nabawiłem się w parku wodnym w hotelu “Gołębiewski” w Wiśle, na ostatniej zjeżdżalni – i muszę coś z tym zrobić.

Niemniej wpierw muszę dopracować nurkowanie – i tu właśnie w moim planie zostania człowiekiem – delfinem pojawiacie się Wy, moi drodzy Czytelnicy. Otóż moim problemem od dawna (bardzo dawna) jest mała pojemność płuc. A żeby zanurzyć się na nieco dłużej niż pół minuty – potrzebuję powietrza. Czy znacie może jakieś sposoby, ćwiczenia, zaklęcia albo praktycznie cokolwiek, co pozwoliłoby mi na dłuższe przebywanie pod wodą?

Uwaga dla żartownisiów – odpowiedzi “akwalung” będę pomijał wyniosłym milczeniem:)

Czy można w jakiś sposób powiększyć objętość płuc? Czasowo lub na stałe – bez różnicy. Googla już sprawdziłem pod tym względem, ale może macie jakieś sprawdzone, babcine przepisy? Nie ukrywam, że byłbym wdzięczny.

Wujku Dobra Rada – przybywaj!